Jedno bylo w tym wszystkim korzystne: sploszone stado zmierzalo teraz w jego strone. Don wlasnie zaczal nanosic koordynaty na siatke, kiedy zobaczyl, ze nie jest to juz potrzebne. Na brzegu ekranu pojawila sie flotylla niewyraznych blyskow. Wprowadzil poprawke do swego kursu i ruszyl prosto na zblizajace sie stado.
Pod jednym wzgledem komunikat odpowiadal prawdzie: wieloryby plynely z niezwykla dla nich szybkoscia. W ten sposob znajdzie sie wsrod nich najdalej za piec minut. Wylaczyl turbiny i zaraz odczul hamujacy napor wody.
Don Burley, zbrojny rycerz, siedzial w swojej malenkiej, mrocznej kabinie sto stop pod jasnymi falami Pacyfiku i sprawdzal gotowosc swojej broni przed oczekujacym go pojedynkiem. W takich pelnych napiecia momentach wyczekiwania lubil myslec o sobie w ten sposob, chociaz nie przyznalby sie do tego za nic na swiecie. Odczuwal takze wiez ze wszystkimi pasterzami, jacy od zarania dziejow strzegli swoich stad. Byl sir Lancelotem i jednoczesnie Dawidem, wypatrujacym wsrod wzgorz starozytnej Palestyny lwa, zagrazajacego stadom jego ojca.
Jednak blizsi jego sercu i czasom byli mezczyzni, ktorzy zaledwie kilka pokolen wczesniej pedzili olbrzymie stada bydla przez prerie Ameryki. Oni rozumieliby jego prace, chociaz sprzet, jakim sie poslugiwal, bylby dla nich czysta magia. Istota pracy byla jednak ta sama, zmienila sie tylko skala. To, ze zwierzeta pilnowane przez Dona wazyly po sto ton i pasaly sie na niezmierzonych preriach oceanu, nie mialo istotnego znaczenia.
Stado bylo teraz w odleglosci niespelna dwoch mil i Don ograniczyl dzialanie hydrolokatora do sektora lezacego bezposrednio przed nim. Obraz na ekranie przybral forme wycinka kola, po ktorym promien przebiegal z lewa na prawo i z powrotem. Mogl teraz policzyc wszystkie sztuki w stadzie, a nawet okreslic w przyblizeniu rozmiary poszczegolnych zwierzat. Z zawodowa wprawa zaczal natychmiast wypatrywac napastnikow.
Don nie potrafilby wyjasnic, co przyciagnelo jego uwage do czterech blyskow na poludniowym krancu stada. Byly co prawda nieco oddalone od reszty, ale nie wiecej niz niektore inne sztuki. Czlowiek, ktory spedzil wiele godzin przed ekranem hydrolokatora, wyrabia sobie jakis szosty zmysl — potrafi wyczytac z ruchow swiecacych punkcikow wiecej, niz, zdawaloby sie, jest to mozliwe. Don odruchowo wyciagnal dlon i wlaczyl turbiny.
Mijal teraz stado wielorybow, zmierzajace na wschod. Nie obawial sie zderzenia, gdyz wielkie zwierzeta nawet w panice wykrywaly jego obecnosc z rowna latwoscia jak on ich, i za pomoca podobnych metod. Zastanawial sie, czy wlaczyc sygnal. Slyszac znajomy dzwiek wieloryby mogly sie uspokoic, lecz jednoczesnie mogl on sploszyc wciaz jeszcze nie rozpoznanego wroga.
Cztery echa, ktore zwrocily jego uwage, znajdowaly sie teraz posrodku ekranu. Pochylony nad ekranem sonaru, jakby chcial sila woli wyciagnac z niego wszelka mozliwa informacje, szykowal sie do ataku. Widac bylo dwa duze echa w pewnej od siebie odleglosci. Wokol jednego z nich uwijaly sie dwa mniejsze. Przemknelo mu przez mysl, ze moze jest juz za pozno; oczyma wyobrazni widzial smiertelna walke, toczaca sie o niecala mile od niego. Te dwa mniejsze blyski to musza byc drapiezcy, dopadajacy wieloryba na oczach jego przerazonego i bezradnego towarzysza, nie rozporzadzajacego zadna bronia procz poteznego ogona.
Byl juz teraz tak blisko, ze mogl wlaczyc wizje. Umieszczona na dziobie kamera telewizyjna usilowala przeniknac mrok, lecz jak na razie widac bylo tylko mgle planktonu. Nagle w srodku ekranu pojawil sie wielki, ciemny ksztalt z dwoma mniejszymi ponizej. Don widzial teraz to samo, co pokazal mu hydrolokator z wieksza precyzja, za to pole widzenia mial bardzo ograniczone.
Natychmiast uswiadomil sobie swoja nieprawdopodobna pomylke: dwa mniejsze cienie to byly cieleta. Po raz pierwszy zdarzalo mu sie widziec samice wieloryba z dwojaczkami, chociaz fakty urodzenia wiecej niz jednej sztuki nie nalezaly do rzadkosci. Widok byl fascynujacy, ale w obecnej sytuacji znaczylo to, ze popelnil blad i stracil wiele bezcennych minut. Musi od nowa zaczynac poszukiwania.
Odruchowo skierowal kamere w strone czwartego blysku na ekranie — sadzac z rozmiarow byl to niewatpliwie drugi dorosly wieloryb. To dziwne, jak bledne zalozenie moze opoznic zrozumienie tego, co czlowiek widzi; uplynelo kilka sekund, zanim Don zrozumial, co ma przed oczami i ze przybyl jednak we wlasciwe miejsce.
— O Jezu! — mruknal. — Nie wiedzialem, ze one moga byc tak wielkie.
Byl to rekin, najwiekszy, jakiego kiedykolwiek widzial. Szczegoly nie byly jeszcze dobrze widoczne, ale mogl nalezec tylko do jednego gatunku. Rekin wielorybi i zarlacz olbrzymi moga osiagnac podobne rozmiary, ale tamte sa nieszkodliwymi roslinozercami. Musial to byc krol wszystkich rekinow, Carchorodon, czyli zarlacz blekitny. Don usilowal przypomniec sobie dane dotyczace najwiekszych schwytanych przedstawicieli tego gatunku. Okolo roku 1990 przy brzegach Nowej Zelandii zabito okaz dlugosci piecdziesieciu stop; ten musial byc dwukrotnie wiekszy.
Wszystko to przemknelo mu przez mysl w ciagu sekundy i w tej samej sekundzie zobaczyl, ze drapieznik rusza do ataku. Ignorujac oszalala matke zmierzal do jednego z cielat. Trudno powiedziec, co nim kierowalo: tchorzostwo czy zdrowy rozsadek; mozliwe zreszta, ze podobne rozroznienia nie miescily sie w malym i nieprzeniknionym dla czlowieka mozgu rekina.
Don mogl zrobic tylko jedno. Wprawdzie dawal w ten sposob szanse mordercy, ale zycie cielaka bylo wazniejsze. Przycisnal guzik syreny i krotki, mechaniczny ryk przeniknal fale.
Ogluszajacy dzwiek przerazil zarowno rekina, jak i wieloryby. Rekin wykonal nieprawdopodobnie ostry skret i Don ledwie utrzymal sie w swoim fotelu, kiedy automat gwaltownie zmienil kurs lodzi. Lodz nie ustepowala zwrotnoscia zadnemu z mieszkancow oceanu o podobnych rozmiarach i teraz kluczac zblizala sie do rekina. Elektroniczny mozg automatycznie prowadzil ja na echo hydrolokatora, pozwalajac Donowi skupic sie wylacznie na przygotowaniu broni. Cale szczescie, gdyz czekalo go teraz bardzo trudne zadanie, jesli lodz nie utrzyma stalego kursu co najmniej przez pietnascie sekund. W krytycznej sytuacji mogl zawsze uzyc swoich rakietek; zrobilby to na pewno, gdyby znalazl sie sam na sam ze stadem orek. Byl to jednak sposob krwawy i brutalny, a Don zawsze wolal szpade od granatow recznych.
Dzielila go teraz od drapieznika odleglosc zaledwie piecdziesieciu stop, zmniejszajaca sie z kazda chwila. Lepsza okazja moze sie juz nie zdarzyc. Przycisnal dzwignie spustowa.
Spod brzucha lodzi wyskoczylo cos, co wygladalo jak mala plaszczka. Don zmniejszyl szybkosc; nie musial juz podplywac blizej. Maly, ostry pocisk o rozmiarach zaledwie kilku stop poruszal sie szybciej niz jego pojazd i mogl dotrzec do celu w ciagu kilku zaledwie sekund. Pedzac, pocisk ciagnal za soba przewod zdalnego sterowania, niczym podwodny pajak swoja siec. Wzdluz przewodu plynela energia poruszajaca pocisk oraz sygnaly naprowadzajace go na cel. Reagowal tak blyskawicznie na wszystkie polecenia, ze Don mial uczucie, jakby kierowal poslusznym i ognistym rumakiem.
Rekin spostrzegl niebezpieczenstwo w ostatniej sekundzie. Podobienstwo pocisku do pospolitej plaszczki zmylilo go, tak jak sobie to zaplanowali konstruktorzy. Zanim jego maly mozdzek zdazyl sie zorientowac, ze plaszczki tak sie nie zachowuja, pocisk uderzyl. Stalowa igla strzykawki, wyrzucona przez ladunek wybuchowy, przebila zrogowaciala skore rekina i olbrzymia ryba rzucila sie jak oszalala. Don cofnal sie czym predzej, gdyz uderzenie takiego ogona potrzasneloby nim jak fasola w puszce i moglo nawet uszkodzic lodz. Teraz musial tylko czekac, az trucizna zacznie dzialac.
Skazany na zaglade morderca skrecal sie, usilujac wyszarpnac z ciala zatruta strzale. Don wciagnal pocisk z powrotem na jego miejsce pod dnem lodzi, zadowolony, ze odzyskal swoja bron nie uszkodzona. Jednoczesnie obserwowal z podziwem i beznamietna litoscia, jak potezne zwierze ulegalo paralizowi.
Jego ruchy byly coraz wolniejsze. Plywalo bez celu tam i z powrotem i Don musial pospiesznie zejsc mu z drogi, aby uniknac zderzenia. Wreszcie zdychajacy rekin stracil poczucie rownowagi i zaczal wyplywac na powierzchnie. Don pozostawil go na razie wlasnemu losowi; musial zajac sie wazniejszymi sprawami.
Odnalazl samice z dwoma cielakami w odleglosci niecalej mili i przyjrzal im sie dokladnie. Nie byly ranne, a co za tym idzie nie musial wzywac weterynarzy, ktorzy majac do dyspozycji znakomicie wyposazona lodz podwodna udzielali wielorybom pomocy we wszystkim: od bolu brzucha do cesarskiego ciecia. Wieloryby nie wykazywaly juz zadnych oznak zaniepokojenia, a jedno spojrzenie na ekran hydrolokatora powiedzialo mu, ze reszta stada rowniez zaprzestala ucieczki. Don byl ciekaw, czy wiedza, co sie stalo; poznano juz niezle ich sposoby porozumiewania sie, ale wciaz jeszcze wielu spraw nie udalo sie wyjasnic.
— Mam nadzieje, ze jestes mi wdzieczna za to, co dla ciebie zrobilem — mruknal Don, po czym doszedl do przekonania, ze widok milosci macierzynskiej w piecdziesieciotonowym wydaniu przekracza jego sily, oproznil wiec zbiorniki balastowe i wynurzyl sie na powierzchnie. Morze bylo tak spokojne, ze otworzyl wlaz i wysunal glowe z malej wiezyczki. Woda byla zaledwie o kilka cali od jego twarzy i od czasu do czasu fala wznosila sie, grozac wdarciem sie do srodka. Na szczescie Don tak dokladnie wypelnial soba otwor, ze stanowil doskonaly korek.