W odleglosci moze piecdziesieciu stop kolysal sie na fali szary, podluzny ksztalt, przypominajacy odwrocona do gory dnem lodz. Don zmierzyl go wzrokiem, zastanawiajac sie, ile sprezonego powietrza trzeba w niego wpakowac, zeby nie zatonal do czasu przybycia statku gospodarczego. Za kilka minut zlozy meldunek przez radio, ale na razie chcial nacieszyc sie chlodnym powiewem wiatru, czuc nad glowa niebo i patrzec na slonce, rozpoczynajace swoja wspinaczke ku zenitowi.
Don Burley byl jak szczesliwy rycerz odpoczywajacy po walce, po tej jedynej walce, ktora czlowiek bedzie musial toczyc zawsze. Byl jednym z obroncow ludzkosci przed widmem glodu, ktore przestalo zagrazac swiatu od czasu, gdy wielkie pola planktonu zaczely dawac miliony ton bialka, a stada wielorybow byly posluszne swoim nowym panom. Czlowiek po miliardach lat wygnania wrocil do morza, swojej dawnej ojczyzny, i dopoki ocean nie wyschnie, czlowiek nigdy juz nie zazna glodu…
Jednak swiadomosc tego nie byla dla Dona glowna przyczyna zadowolenia. Lubilby to zajecie, nawet gdyby nie mialo ono zadnego praktycznego znaczenia. Ze wszystkiego, co zycie mialo mu do zaofiarowania, nic nie moglo rownac sie z satysfakcja i chlodnym poczuciem wladzy, jakie go przepelnialy, kiedy wy ruszal na takie zadanie jak dzisiaj. Wladza? Tak, to bylo wlasciwe slowo. Ale wladzy tej nigdy nie naduzyje, gdyz laczy go zbyt wielkie poczucie wspolnoty ze wszystkimi mieszkancami morza — nawet tymi, ktorych musi z obowiazku zabijac.
Pozornie Don byl teraz calkowicie odprezony, ale wystarczylaby najmniejsza zmiana na tablicy, aby zareagowal natychmiast. Myslami byl juz na „Rorqualu”, gdzie czekalo go spoznione sniadanie. Aby nie tracic czasu, zaczal ukladac w mysli swoj raport. Wiedzial, ze paru osobom narobi nim klopotu. Technicy, zajmujacy sie konserwacja niewidzialnych dzwiekowych i elektrycznych barier, dzielacych bezmiar Pacyfiku na poszczegolne gospodarstwa, beda musieli szukac dziury; biologowie, utrzymujacy autorytatywnie, ze rekiny nigdy nie atakuja wielorybow, beda musieli poszukac jakiejs wymowki. Don byl przekonany, ze obie sprawy zakoncza sie pomyslnie i znowu wszystko bedzie szlo zgodnie z planem, dopoki ocean nie splata ludziom kolejnego figla i nie postawi ich przed kolejnym problemem.
W tej chwili jednak najwazniejszy byl dla Dana inny, czysto ludzki problem, jaki spadl na jego barki w wyniku decyzji podjetych na najwyzszych szczeblach. Wszystko zaczelo sie od propozycji Departamentu Kosmonautyki, ktora wplynela do Sekretariatu Swiatowego. Stamtad dotarla ona droga sluzbowa do Zgromadzenia Swiatowego, gdzie znalazla poparcie czesci senatorow. Tam propozycja przeksztalcila sie w rozkaz i splynela w dol przez sekretariat Swiatowej Organizacji do Spraw Wyzywienia, do Departamentu Morskiego i wreszcie do Sekcji Wielorybow. Cala ta procedura zamknela sie w rekordowo krotkim czasie czterech tygodni.
Don oczywiscie nie mial o tym wszystkim pojecia. Dla niego cala ta biurokracja na skale swiatowa strescila sie w jednym zdaniu, ktorym powital go kapitan, kiedy zjawil sie w mesie „Rorquala” na swoje spoznione sniadanie.
— Jaka prace? — spytal Don podejrzliwie. Pamietal jeszcze swoj niefortunny wystep w roli przewodnika. Przybyly wowczas podsekretarz stanu wygladal na nieco glupawego i Don odpowiednio go potraktowal. Jak sie pozniej okazalo, wiceminister, ktory nie przypadkiem zajmowal tak odpowiedzialne stanowisko, byl czlowiekiem niezwykle inteligentnym i doskonale zdawal sobie sprawe z tego, co Don robi.
— Nie wiem, — odpowiedzial kapitan — i nie jestem pewien, czy oni sami wiedza. Pozdrow ode mnie Queensland i trzymaj sie z daleka od kasyn gry na Zlotym Brzegu.
— Z moja pensja i tak nie mam czego tam szukac — parsknal Don. — Ostatnim razem omal nie wyszedlem z „Paradisu” bez portek.
— Za to za pierwszym razem wygrales pare tysiecy.
— Szczescie nowicjusza; to sie juz nigdy nie powtorzylo. Przegralem juz wszystko, co wtedy wygralem, i mysle, ze czas z tym skonczyc. Koniec z hazardem.
— Czy to obietnica? Zaloze sie o piec dolarow, ze jej nie dotrzymasz.
— Zgoda.
— No to plac. Przyjmujac zaklad przegrales.
Don znieruchomial z uniesiona lyzka planktonowej pozywki, szukajac wyjscia z pulapki.
— Sprobuj wyciagnac ode mnie pieniadze — odpowiedzial. — Nie masz swiadkow, a ja nie jestem dzentelmenem.
Don pospiesznie dopil kawe, odsunal krzeslo i wstal.
— Musze sie zbierac — powiedzial. — Trzymaj sie, do zobaczenia.
Kapitan „Rorquala” patrzyl, jak starszy inspektor wypada z mesy niczym huragan. Przez chwile bylo jeszcze slychac jego kroki na korytarzu i znowu zapanowala wzgledna cisza. Kapitan wrocil na swoj mostek.
— Trzymajcie sie tam, w Brisbane — mruknal pod nosem, po czym zebral sie do nastawiania zegarow i ukladania zjadliwego memorialu do Kwatery Glownej, z zapytaniem, jak ma kierowac statkiem, kiedy trzydziesci procent zalogi jest stale na urlopie albo w delegacji sluzbowej. Jesli nie wymawial pracy, to tylko dlatego, ze chocby nie wiem jak dlugo myslal, nie potrafilby wymyslic dla siebie bar; dziej odpowiedniego zajecia.
II
Walter Franklin przechadzal sie niecierpliwie po pokoju, mimo ze czekal zaledwie kilka minut. Obrzucil szybkim spojrzeniem wiszace na scianach fotografie swiata morskich glebin, potem przysiadl na chwile na skraju stolu i zaczal przerzucac stos czasopism, gazet i raportow, jakie zawsze gromadza sie, w podobnych miejscach. Ilustrowane czasopisma znal dobrze, gdyz przez ostatnie kilka tygodni czytanie bylo jego jedynym zajeciem, reszta zas materialow nie wygladala zachecajaco. Ktos musial zapewne z obowiazku sluzbowego czytac te pieknie wydrukowane raporty o produkcji zywnosci; Walter zastanawial sie tylko, czy nieskonczone kolumny danych statystycznych nie dzialaja na nich usypiajaco. „Neptun”, organ Departamentu Morskiego, zapowiadal sie nieco ciekawiej, ale poniewaz Walter nie znal Wiekszosci osob, o ktorych byla w nim mowa, wiec i to czasopismo wkrotce odlozyl. Nawet Stosunkowo popularne artykuly sprawialy mu wiele trudnosci, gdyz zakladaly znajomosc pewnych terminow technicznych, o ktorych nie mial pojecia.
Obserwujaca go spod oka sekretarka musiala zauwazyc jego niepokoj i zapewne przypisywala go brakowi pewnosci siebie. Franklin nie bez trudu zmusil sie, zeby usiasc w fotelu i skupic sie na lekturze wczorajszego numeru „Kuriera Brisbane”. Wlasnie wczytal — sie w artykul oplakujacy stan australijskiego krykieta, kiedy mloda dama, strzegaca drzwi dyrektorskiego gabinetu, usmiechnela sie slodko i powiedziala:
— Dyrektor prosi.
Walter spodziewal sie zastac dyrektora samego lub w towarzystwie sekretarki, ale obecnosc atletycznie zbudowanego mlodego czlowieka, ktory przygladal mu sie spod oka, byla dla niego zaskoczeniem. Walter momentalnie zesztywnial, wiedzial, ze ci dwaj rozmawiali na jego temat, i automatycznie przybral postawe obronna.
Dyrektor Gary, ktory znal sie na ludziach prawie rownie dobrze jak na ssakach morskich, wyczul natychmiast jego napiecie i postaral sie je rozladowac.
— A, to ty, Franklin! — zawolal z nieco przesadna serdecznoscia. — Mam nadzieje, ze czujesz sie tu dobrze. Czy moi ludzie zajeli sie toba?
Walter nie musial glowic sie nad odpowiedzia, bo dyrektor nie pozwolil mu nawet otworzyc ust.
— Przedstawiam ci Dona Burleya — mowil dalej. — Don jest starszym inspektorem na „Rorqualu” i jednym z naszych najlepszych pracownikow. Bedzie sie toba opiekowal. Don, to jest Walter Franklin.
Wymienili ostrozny uscisk dloni, mierzac sie nawzajem wzrokiem. Potem na twarzy Dona ukazal sie wymuszony usmiech. Byl to usmiech czlowieka, ktory dostal niezbyt przyjemne zadanie, lecz mimo to postanowil wykonac je najlepiej, jak sie tylko da.
— Milo mi cie poznac — powiedzial Don. — Witamy w Syrenim Patrolu.
Franklin probowal skwitowac ten stary dowcip usmiechem, ale nie bardzo mu to wyszlo. Wiedzial, ze ci ludzie starali sie mu pomoc i ze powinien okazac im sympatie. Byl to jednak glos rozsadku, nie zas serca; nie potrafil odprezyc sie i wyjsc im na spotkanie. Obawa przed litoscia z ich strony i dreczace podejrzenie, ze pomimo wszelkich zapewnien dotarly tu jakies plotki na jego temat, paralizowaly w nim wszelkie przyjazne odruchy.
Don Burley nie zdawal sobie z tego wszystkiego sprawy. Wiedzial tylko, ze gabinet dyrektora nie jest