wyladowal na trawniku.

Nie skierowal sie w strone parkingu, ale ruszyl przez las ku malemu jeziorku, ktore nazywali Stawem. Nie mialo znaczenia, ktora droge wybierze. Nie mial ochoty juz dluzej pozostawac na Wzgorzu.

Staw byl piekny. Nie puszyl sie, tylko lezal sobie, spokojny i bez zmarszczek, na tle otwartego, nieruchomego krajobrazu. Nie odpychal, nie wabil ku sobie. Nie poruszal go. Po prostu tam byl. Zakladu dla oblakanych, choc oddalonego o rzut kamieniem, nie bylo widac zza drzew. Nestor poprosil, zeby zatrzymal sie na chwile, wiec sie zatrzymal. Czarne lustro wody przywiodlo mu na mysl Tormoda, ktorego znaleziono tam plywajacego na brzuchu i, jak zawsze, w gumowych rekawiczkach. Jego blond wlosy jasnialy na falach zielonkawoczarnej wody. Nie wygladal zbyt dobrze, ale przeciez nigdy dobrze nie wygladal. Byl gruby i niemrawy, z bezbarwnymi oczyma, a na dodatek glupi. Obrzydliwy gosc – jak legumina – ktory przeprasza wszystkich, obawiajac sie, ze ich czyms zarazi albo ze im przeszkadza, przestraszony, ze ktos zauwazy jego nieswiezy oddech. Teraz biedak byl juz u Boga. Moze rozparl sie wygodnie na chmurze, wreszcie uwolniony od swoich oslizglych rekawic. Moze spotkal tam w niebie matke Errkiego, moze nawet unosila sie na chmurze obok niego? Errki kochal swoja matke. Mysl o Tormodzie, ktory mrugal powiekami o rzesach w kolorze blond sprawila, ze ciezko przelknal sline. Kilka razy z irytacja wzruszyl chudymi ramionami. Nie zatrzymywal sie.

Na tle jasnozielonych lisci ciemna sylwetka odcinala sie dosc wyraznie, ale nikt go nie zauwazyl. Wszyscy spali. Po samobojstwie Tormod zostal zredukowany do przedmiotu, na ktore pojawilo sie zapotrzebowanie: do pustego lozka. Zadziwiajaca transformacja. Tormod nie byl juz Tormodem, byl pustym lozkiem. On tez stanie sie pustym lozkiem z przescieradlem podwinietym pod materac. Przez chwile nasluchiwal wewnetrznego glosu i energicznie skinal glowa. Potem ruszyl dalej, niespiesznie zaglebiajac sie w gesty las. Zanim pielegniarka zajrzala do jego pokoju, juz od ponad dwoch godzin byl w drodze. Nie smiala powtorzyc ich rozmowy. „Nie, nie zauwazylam niczego niezwyklego, zachowywal sie tak samo jak zwykle'. Slonce zaswiecilo jej w twarz przez okno w pokoju dla personelu, w ktorym odbywaly sie poranne spotkania. Slowa palily ja w gardlo jak kwas.

Minal osrodek jazdy konnej. Uslyszal, jak duze zwierzeta ciemnej masci niespokojnie stukaly kopytami. Jedno z nich glosno prychnelo na jego widok. Spojrzal na nie katem oka i poczul glebokie pragnienie, by pozostac z nimi, by byc jak one. Nikt nie podchodzi do konia i nie pyta: kim jestes? Kon musi nosic wszystkie ciezary, jakie sie nan nalozy, a pozniej wolno mu odpoczywac. Kon, ktory nie potrafi nic robic, dostaje kulke w leb. Dzien za dniem, po kolei. Chodzic po padoku z dzieckiem na grzbiecie. Pic ze starej balii do kapieli. Spac na stojaco z opadajaca glowa. Opedzac sie od owadow. Az do konca swoich dni.

Wyszedl na droge. Ludzie wkrotce zaczna wypelzac spod przescieradel i kolder. Wygramola sie z dziur i mrowisk. Wyczuwal te pore jako wibracje w powietrzu. Wkrotce zacznie sie ruch na drogach. Errki przyspieszyl kroku. Lepiej wrocic do lasu. Co jakis czas podnosil glowe. Lubil szelest lisci na drzewach, migotanie swiatla pomiedzy nimi i zapach trawy w nozdrzach. Chrzest galazek i wrzosow pod stopami. Szare i suche drzewa staly zakotwiczone w ziemi. Chwycil za paproc, wyciagnal ja z korzeniami, podniosl do oczu i mruknal:

– Korzen, lodyga i lisc. Korzen, lodyga i lisc.

Po jakims czasie zaczal odczuwac zmeczenie. W oddali zauwazyl stroma skale, a ponizej jej cien. Kiedy do niego dotarl, zwinal sie w trawie, sluchajac przez caly czas glosu, ktory dochodzil z jego wnetrza. Buczal nieprzerwanie, jak transformator w elektrowni. W kieszeni mial niewielka zakrecana fiolke z lekarstwami. „Sen to brat smierci' – pomyslal, zamykajac oczy.

Znalazl sie na skraju polany.

Tylko Errki chodzil w ten sposob: stawial ciezko kroki, powloczac nogami jak wrona z podcietymi skrzydlami. Mimo to poruszal sie szybko. Wszystko na nim wisialo: dlugie wlosy, rozpieta kurtka i workowate spodnie, ktorych od dawna nie zdejmowal – stare spodnie z poliestru, obrzydliwie cuchnace potem i moczem. Szedl z pochylona glowa, jakby z powodu skurczu sciegien w szyi. Rzadko spogladal w gore. Oczy mial zwykle utkwione w ziemie, ogladal wiec wlasne, mozolnie przemieszczajace sie stopy. Poruszaly sie same. Nie potrzebowaly miejsca przeznaczenia, mogly sunac przed siebie calymi godzinami i nie zmeczyc sie. Maszerowal niezmordowanie jak nakrecana zabawka z kluczykiem w plecach.

Mial dwadziescia cztery lata, waskie ramiona, ale zaskakujaco szerokie biodra. Urodzil sie z wada stawow i musial nimi kolysac, jesli chcial zmusic nogi do wspolpracy. Denerwujacy ruch, zupelnie jakby nosil na plecach cos odrazajacego, co chcial z siebie strzasnac. Dlatego inni ludzie uwazali, ze chodzi jak kobieta. Szyje tez mial chudsza i dluzsza niz inni mezczyzni, prawie tak cienka, ze wydawalo sie niemozliwe, by mogla uniesc ciezar jego glowy. Ta nie byla szczegolnie duza, ale jej zawartosc z pewnoscia byla ciezsza niz u wiekszosci ludzi.

Wazyl zaledwie szescdziesiat kilo, bo jadl niewiele. Nie potrafil zdecydowac, co mu bardziej smakuje. Chleb czy platki kukurydziane? Kielbasa czy hamburger? Jablko czy banan? Jak inni ludzie radzili sobie z dokonywaniem tych wszystkich wyborow, ktorych wymagalo zycie? I skad wiedzieli, czy wybrali wlasciwie?

W kieszeni mial mala, zakrecana fiolke. Zawierala wszystko, czego potrzebowal, by doprowadzic mysli do porzadku, by nakazac nogom posluszenstwo – na korytarzach szpitala, w autobusie, w pociagu albo podczas lesnej wedrowki.

Kiedy nigdzie nie chodzil, lezal bez ruchu i odpoczywal. Mial dlugie, szorstkie czarne wlosy. Zaslanialy mu twarz jak brudne fredzle. Skore pokrywal tradzik. Krosty pojawily sie, gdy skonczyl trzynascie lat i zaczynaly przypominac malenkie wulkany. Gdy traktowal je woda z mydlem, wygladaly znacznie gorzej, wiec przestal sie myc. Nie rzucaly sie tak bardzo w oczy, gdy brud i tluszcz zlepily sie na skorze w gruba warstwe.

Pod sztywnymi jak druty wlosami od czasu do czasu mozna bylo dojrzec dluga, waska twarz z ostro zarysowanymi koscmi policzkowymi i cieniutkimi czarnymi brwiami. Mial gleboko osadzone oczy, zwykle spuszczone, by uniknac wszelkiego kontaktu wzrokowego. Ale gdy skrzyzowal z kims spojrzenie, oczy roziskrzaly sie blada poswiata. Z powodu dlugich wlosow i ubrania, jakie nosil, nawet latem mial biala skore. Podtrzymywane skorzanym paskiem spodnie zsuwaly mu sie z bioder. Sprzaczka byla w ksztalcie mosieznego orla z rozwinietymi skrzydlami i z zakrzywionym dziobem. Ptak mial drobne emaliowane oczy, ktore gapily sie w dol na niewidzialna zdobycz, byc moze na skromne genitalia Errkiego ukryte w brudnych spodniach. Jego penis byl maly jak na mezczyzne w tym wieku, i nigdy nie byl we wnetrzu kobiety. Nikt o tym nie wiedzial, nawet Errki nie zwracal na to uwagi, skupiajac sie na wazniejszych sprawach. Wystarczylo, ze imponujacy ptak na pasku poruszal sie w rytm kolysania bioder. Byc moze dzieki temu ludzie pomysla, ze natura hojnie go obdarzyla.

Bylo spokojnie i goraco. Zolte pola po obu stronach drogi ciagnely sie jak okiem siegnac. W przeciwna strone szla dziewczyna, prowadzac dziecinny wozek. Zobaczyla w oddali ciemna, poruszajaca sie ociezale sylwetke mezczyzny i zdala sobie sprawe, ze bedzie musiala przejsc obok niego. Wygladal dziwnie, a w miare jak sie zblizal, czula, ze jej cialo sie napina, a kroki staja sie sztywniejsze. Kolyszac sie i wyginajac, postac podazala naprzod. Bylo w niej jednoczesnie cos niesmialego i agresywnego. Przyszlo jej do glowy, ze nie powinna patrzec mezczyznie w oczy, lecz szybko go minac z obojetnym i wynioslym wyrazem twarzy. Nie moze pokazac, ze sie go obawia, bo miala wrazenie, ze gdyby poczul zapach jej strachu, zaatakowalby jak niegodny zaufania pies.

Dziewczyna byla tak jasnowlosa i ladna, jak Errki ciemnowlosy i brzydki. Nawet przez zaslone zblizala sie ku niemu jak ostry promien swiatla. Trzymala kurczowo wozek, pchajac go do przodu jak tarcze, jakby byla gotowa poswiecic jego zawartosc dla uratowania wlasnej skory. Przynajmniej takie wrazenie odniosl Errki. Szedl od dluzszego czasu, pograzony w myslach. Teraz na obrzezach swojego pola widzenia zauwazyl sylwetke, zmierzajaca ku niemu drobnymi kroczkami. Wygladala na szczupla, jak kawalek drzacej bialej kartki. Nie podniosl glowy. Sposrod wszystkich obiektow w swiecie percepcji Errkiego, dziewczyna z wozkiem byla najbardziej zalosna. Nie mogl zrozumiec, dlaczego urodzenie dziecka nadaje kobiecej twarzy ten glupkowaty wyraz rozkoszy. Mimo istnienia miliardow zawodzacych mieszkancow ziemi, urodzenie dziecka zmienialo caly kobiecy swiatopoglad. Przekraczalo to zdolnosc pojmowania Errkiego. Jednak obrzucil dziewczyne spojrzeniem i zadal sobie pytanie: zle zamiary czy absolutnie zadne? Nigdy nie doswiadczyl dobrych zamiarow. Ale nigdy nie pozwalal nikomu dac sie nabrac. Nie mozna bylo rozpoznac wroga z zewnatrz, wylacznie po wygladzie. Pod dziecinnym kocem mogla ukrywac noz. Wyobrazil sobie haczykowato zakonczone i wyszczerbione ostrze. Nigdy nic nie wiadomo.

Mineli sie. W tej chwili Errki uslyszal ostry brzek szkla. Dziewczyna zacisnela dlonie na raczce wozka. Na krotka chwile podniosla wzrok. Ku swojemu przerazeniu dostrzegla dziwny blask w jego oczach, a miedzy polami rozpietej kurtki przeczytala napis na jego T-shircie: ZABIJAJ INNYCH.

Ten napis wryl sie jej w pamiec. Tak stala sie jedna z wielu osob, ktore pozniej zeznaly na policji, ze widzialy poszukiwanego mezczyzne tamtego dnia dokladnie w tamtym miejscu.

Inni zawsze czegos od niego chcieli. Nie tylko jego spustoszonego, wyniszczonego ciala z wszystkimi organami w bezladzie albo twardego jak kamien serca, ktore trzepotalo w klatce z kosci. Chcieli wkrasc sie do

Вы читаете Kto sie boi dzikiej bestii
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату