Mysli wymknely mu sie spod kontroli, zaburzajac poczucie czasu. Chwiejnym krokiem wrocil do pokoju i ciezko usiadl na brudnym materacu. Cieszyl sie, ze uciekl z dusznego zakladu, zadowolony, ze znalazl porzucona chate. Polozyl sie na boku, zwinal sie w klebek, zgial kolana, dlonie ukryl pomiedzy nogami, a policzek przycisnal do cuchnacego stechlizna materaca. Zagladal w glab siebie, do ciemnej, zakurzonej piwnicy, gdzie wlasnie otworzyla sie waska dziura w suficie, wpuszczajac promien bladego swiatla, rozlewajacy sie okragla plama na kamiennej podlodze. Siedzial na niej Nestor, a obok – obszarpany Plaszcz. Ten ostatni wygladal zupelnie niewinnie, jak wyrzucony na smietnik lach, lecz Errki wiedzial lepiej. Dlugo lezal bez ruchu, czekajac, a potem znow zapadl w sen. Potrzeba bylo czasu, zeby rana sie zabliznila. Ona sie zrastala, a on snil. Po karze zawsze dostawal cos na pocieszenie. Taka byla umowa. Byla godzina 6.03 rano, 4 lipca, i z nieba zaczal sie juz saczyc zar.
Chata pojawila sie niespodziewanie, ukryta w gestej kepie drzew. Byla stara, niezamieszkana od kilkudziesieciu lat, lecz jeszcze w dobrym stanie, chociaz wieksza czesc wyposazenia dawno temu zniszczyli wloczedzy. Przez lata sporo ludzi tego pokroju zatrzymywalo sie w niej na krotko, pozostawiajac po sobie puste butelki i slady w zniszczonych pokojach.
Stal w zagajniku przez jakis czas i gapil sie. Drewniana chata, a przed nia male podworko z bujnym trawnikiem. Z wahaniem przylozyl dlon do drzwi i pchnal, a potem zatrzymal sie na chwile, wachajac uwiezione wewnatrz powietrze. W srodku znalazl kuchnie, pokoj dzienny i dwie sypialnie. Na jednym z lozek lezal stary materac w prazki. Przechodzil na palcach z pokoju do pokoju, rozgladajac sie, wdychajac won starego drewna. Tutaj Errki znajdowal sie blizej swoich przodkow, niz moglo mu sie wydawac. Trafil do starego domku letniskowego zbudowanego na zmurszalych fundamentach jednej z wielu finskich zagrod z siedemnastego wieku. Przechadzajac sie po wnetrzu, sluchal niemych scian. Mial wrazenie, ze cos tu sie wydarzylo. W scianach osadzila sie wscieklosc. Z glebokich naciec na grubych balach sterczaly drzazgi, zupelnie jakby ktos poharatal je siekiera. Ani jedna szyba nie pozostala nietknieta. W pogruchotanych ramach dojrzal tylko kilka kawalkow szkla. Pomyslal o trzech albo czterech rzeczach naraz. Nie mozna bylo tu dojechac samochodem i chyba nikt go nie widzial, kiedy zaczal przedzierac sie przez geste zarosla. Nie mial zegarka, ale wiedzial, ze po zejsciu z drogi szedl dokladnie trzydziesci minut. Nie przejmowal sie tym, ze nie ma nic do jedzenia ani ubrania na zmiane, chcialo mu sie tylko pic. Zacisnal zeby, chcac zebrac troche sliny, i zaczal poruszac jezykiem w ustach.
Wszedl do pomieszczenia, ktore kiedys bylo kuchnia, i zaczal po kolei otwierac szuflady. Galek nie bylo, musial je wiec podwazac dlugimi paznokciami. Znalazl widelec, ktoremu brakowalo zebow i pudelko swiec. Okruchy i pajeczyny. Kapsle od butelek. Pudelko po zapalkach. Pod rozbitym kuchennym oknem lezaly resztki firanki, ale kiedy ja podniosl, zetlaly material rozpadl mu sie w palcach. Wrocil do salonu. Jedno okno wychodzilo na podworze przed domem, a przez drugie, w przeciwleglej scianie, widac bylo staw. Pod sciana zobaczyl stary tapczan obity szorstkim, zielonym materialem. Naprzeciw niego stala wielka szafa. Otworzyl ja i zajrzal do srodka. Byla pusta. Drewniana, chropowata podloge pokrywaly plamy. Przysiadl na tapczanie. Sprezyny jeknely, a z wytartej tkaniny uniosla sie chmura pylu. Zmienil zdanie i poszedl do sypialni z lozkiem i materacem. Zdjal kurtke, T-shirt i polozyl sie. Zniknal na cala wiecznosc. Kiedy sie zbudzil, nie pamietal, gdzie jest. Poza tym, cos mu sie przysnilo. Dlatego popelnil powazny blad, gdy wyszedl bez zastanowienia na swiatlo sloneczne. Co za upokorzenie, zbierac wlasne flaki ze schodow, sluchajac zlosliwego smiechu Nestora, gdy jelita przeslizgiwaly sie miedzy palcami, jak male weze.
Obudzil sie po raz drugi, bardzo powoli usiadl i rozgladal sie po pokoju, gladzac dlonia klatke piersiowa, by upewnic sie, czy jest cala. Zostala tylko czerwona blizna o nieregularnych brzegach. Biegla od srodka klatki piersiowej na sam dol, az do pepka. Wstal z lozka. Slonce stalo teraz wyzej. Pokoj byl pusty, nie bylo w nim nic oprocz prostej szafki nocnej, ktora w rzeczywistosci byla tylko skrzynka. Niespiesznie wyprostowal sie, podszedl do stolika i wysunal szuflade. Wpatrujac sie w nia, z roztargnieniem rozmasowywal obolale biodro. Lezal na czyms twardym. Wrocil do lozka, spojrzal na materac i zaczal go naciskac palcami centymetr po centymetrze. Wyczul cos waskiego i twardego. Z trudem podniosl go i przewrocil na druga strone. W miejscu, z ktorego usunieto troche pianki, znalazl sporych rozmiarow dziure w pasiastym obiciu. Wetknal dlon do srodka i szukal, az natrafil na cos zimnego. Wyciagnal przedmiot i gapil sie w zdumieniu, nie wierzac wlasnym oczom. W zaniedbanej, opuszczonej chacie, w splesnialym starym materacu znalazl rewolwer. Ujal go ostroznie obiema dlonmi i zajrzal do lufy. Poczatkowo sprawial wrazenie obcego ciala, ale kiedy chwycil go prawa reka i polozyl palce na spuscie, poczul, ze lezy jak ulal. Emanowal moca. Cala potega nieba i ziemi. Bryza, wichrem i burza. Wiedziony ciekawoscia przesunal rygiel i otworzyl bebenek. W komorze byl jeden naboj. Z przejeciem wyciagnal go i przyjrzal mu sie uwaznie. Byl dlugi, blyszczacy, mial dziwnie zaokraglony czubek. Wcisnal go z powrotem do komory, zadowolony, ze tak dobrze pasuje. To kazalo mu sie rozejrzec dookola. Ktos spedzil tutaj noc i zostawil bron. Dziwne. Moze nie mial czasu jej zabrac, bo ktos go zaskoczyl? A moze czekal gdzies w poblizu, az bedzie mogl wrocic i ja odzyskac? Musiala byc bardzo droga. Errki niewiele wiedzial o broni palnej, ale mial wrazenie, ze to wysokiej jakosci rewolwer duzego kalibru. Odczytal drobne litery na kolbie: Colt.
– Co o tym myslisz, Nestorze? – mruknal cicho, obracajac bron w te i we w te. Nagle przerwal i odrzucil ja. Rewolwer z trzaskiem upadl na podloge. Wybiegl do kuchni i stal tam przez chwile, trzymajac sie lawy. Powinien byl sie domyslic, ze Nestor wypali z jakas obrzydliwa propozycja. Slyszal ich, jak tam na dole, w ciemnej piwnicy az tarzali sie ze smiechu. Wrocil i dosc dlugo przygladal sie broni. Po pewnym czasie wlozyl ja z powrotem do materaca. Nie potrzebowal jej, mial inna. Wedrowal po domu, z kuchni do salonu i z powrotem, nie spuszczajac wzroku z brudnych desek podlogowych. Nie przestawaly skrzypiec w zmieniajacych sie tonacjach. Wkrotce z wedrowki po pokojach stworzyl cala melodie. Jego czarne wlosy, kurtka i spodnie drzaly z entuzjazmu. Rozpostarl sztywno rece i poruszal palcami w rytmie skrzypiacych desek. Rytm pochlonal go bez reszty. Chodzil i chodzil, nie mogac sie zatrzymac, nie chcac sie zatrzymac. W powtarzalnosci dzwiekow odnajdywal spokoj. Nie mial zadnego innego celu, niz chodzic tam i z powrotem, stawiajac miarowe kroki, z rozczapierzonymi palcami. Skrzyp, skrzyp, Errki idzie, tam i z powrotem, raz po raz, z pokoju do pokoju, tup, tup.
Nie wiedzial, jak dlugo tak chodzil, ale wreszcie zebral sie na odwage, zatrzymal sie i stanal w drzwiach wejsciowych. Otworzyl je z wahaniem. Polana skapana byla w jasnym swietle slonecznym. Opuscil glowe, ostroznie stanal na kamiennych schodach, a potem zaczal brnac przez gleboka trawe. Zatrzymal sie i wciagnal w nozdrza zapach sosnowych szyszek, paproci i orlic. Korzen, lodyga i lisc. Na koniec znow ruszyl przed siebie, chociaz nie wiedzial, dokad idzie ani co bedzie robil. Nestor kierowal jego krokami w dol, przez zarosla, ku cywilizacji.
Bylo jeszcze wczesnie. Tylko ranne ptaszki zdazyly wstac z lozka. Rozsuwali zaslony i popatrywali na rozpromieniony dzien. Goraco. Jasno. Migoczaca zielen. Snuli optymistyczne plany na nadchodzacy dzien, chcac jak najlepiej wykorzystac krotki czas pieknej letniej pogody. Jedna z tych osob byla Halldis Horn. Mieszkala samotnie w malej zagrodzie niedaleko starej finskiej chaty. Gdy Errki stawial pierwsze kroki w trawie, wlasnie sciagala przez glowe nocna koszule.
Rozdzial 2
Zarowno pierwsza, jak i druga mlodosc Halldis dawno juz minela, poza tym kobieta wazyla o wiele za duzo, lecz kilka bezstronnych dusz nadal uwazalo ja za bardzo urodziwa. Byla wysoka i pulchna, miala pelne piersi i siwy warkocz, ktory zwisal jej na plecach jak gruba zelazna lina. Twarz okragla, o zdrowej karnacji, policzki jak czerwone roze, a oczy, mimo wieku, nadal promienialy migotliwa jasnoscia.
Minela salon i kuchnie i otworzyla drzwi na podworze. Przymykajac powieki, podniosla twarz do slonca. Stanela na jednym ze schodkow ubrana w kraciasty fartuch i drewniane chodaki. Miala na sobie brazowe podkolanowki – nie z powodu chlodu, ale dlatego ze uwazala, iz kobiety w jej wieku nie powinny pokazywac zbyt wiele golego ciala. Nie odwiedzal jej nikt, oprocz wlasciciela sklepu spozywczego raz w tygodniu, ale istnial przeciez Nasz Pan i Jego wiecznie obecne spojrzenie. Na dobre i na zle, mowiac bez ogrodek, bo chociaz byla osoba wierzaca, slala Mu czasem gniewne mysli i nigdy nie prosila o przebaczenie. Teraz patrzyla na inwazje dmuchawcow. Cale podworze bylo ich pelne. Wydawaly sie rozprzestrzeniac jak wysypka, psujac wyglad calego ogrodu, ktory tak starannie pielegnowala. Kazdego lata dwukrotnie wykopywala je z korzeniami, zadajac wsciekle