ciosy motyka. Lubila pracowac, jednak od czasu do czasu skarzyla sie – po to zeby przypomniec swojemu swietej pamieci mezowi, w jakie wpedzil ja tarapaty, gdy padl martwy za kierownica traktora na skutek skrzepu wielkosci ziarnka ryzu, ktory zablokowal jakas tetnice. Nie mogla pojac, jak cos takiego moglo sciac z nog jej zahartowanego, silnego meza, istna gore miesni, mimo ze lekarz probowal jej wszystko wyjasnic. Wydarzenie to bylo dla niej tak samo niewiarygodne jak fakt, ze samoloty lataja albo ze moze zadzwonic do swojej siostry, Helgi, mieszkajacej daleko na polnocy w Hammerfest, i tak wyraznie uslyszec jej placzliwy glos.

Lepiej zaczac, zanim zrobi sie zbyt goraco. Odnalazla motyke i zaniosla ja do ogrodka. Oslaniajac oczy dlonia, przyjrzala sie trawnikowi, by zaplanowac prace. Postanowila zaczac od schodow i posuwac sie zakosami ku studni, i dalej, az do samej szopy. W korytarzu znalazla wiadro i grabie. Zaczela prace w szybkim rytmie, walac miarowo po chwastach, dopoki sie nie zmeczyla. Zadawala kazdej roslinie dwa albo trzy ciosy, potem zmieniala rytm, napelniala wiadro i oprozniala je na stercie kompostu za domem. „Z prochu powstales i w proch sie obrocisz' – myslala, uderzajac energicznie w dno wiadra. Potem wracala do kopania. Jej szerokie biodra unosily sie ku niebu i poruszaly w rytm uderzen motyki. Czerwone i zielone kratki fartucha trzepotaly lagodnie na wietrze. Brwi miala wilgotne od potu, a zwisajacy z ramienia warkocz kolysal sie miarowo. Zwykle upinala go na glowie, zwiniety w klebek jak blyszczacy waz, ale robila to dopiero po wykonaniu porannych obowiazkow.

Lubila odglosy, ktore towarzyszyly wykopywaniu chwastow. Motyka byla ostra jak siekiera, bo sama niedawno ja naostrzyla. Od czasu do czasu trafiala na kamien i krzywila sie na mysl o tym, co stanie sie z blyszczacym, cienkim jak brzytwa ostrzem. W miare jak torowala sobie droge naprzod, chwasty padaly jak zolnierze na polu bitwy. Nie spiewala ani nie nucila. I bez tego miala dosc pracy, poza tym Stworca moglby sobie pomyslec, ze wiedzie sie jej zbyt dobrze, a dla Halldis bylaby to przesada. W myslach nakrywala do stolu. Chleb domowego wypieku i wlasny wedzony ser zrobiony z koziego mleka.

Wyprostowala sie. Stado ptakow rozwrzeszczalo sie wysoko nad koronami drzew. Miala wrazenie, ze slyszy swist, a potem szelest czegos spadajacego przez liscie. Potem zalegla cisza. Przerwala na chwile i patrzyla, kradnac kilka chwil odpoczynku. Pozwolila spojrzeniu przesliznac sie po lasach, w ktorych znala kazde drzewo z osobna. Wydalo jej sie, ze wsrod znajomych konturow czarnych pni dostrzega cos ciemnego. Cos, czego przedtem nie bylo. Jakas nieprawidlowosc.

Zmruzyla oczy i przygladala sie uwaznie, ale skoro nic sie nie ruszalo, potraktowala to jak zludzenie. Zatrzymala wzrok na studni. Trawa dookola pompy byla wysoka i zaniedbana. Powinna ja pozniej skosic. Zgiela sie znow do pracy, tym razem odwrocona plecami do drzwi frontowych. Slonce palilo coraz silniej, mimo ze bylo dosc wczesnie. Jej szerokie biodra rozgrzaly sie w sloncu, a pot szczypal, splywajac wewnetrzna strona ud. Tak wygladalo zycie Halldis Horn. Rozwiazywanie jednego problemu, potem nastepnego, po kolei, bez narzekania. Byla osoba, ktora nigdy nie kwestionowala porzadku swiata ani sensu zycia. Tego sie nie robilo. Poza tym obawiala sie odpowiedzi. Nadal kopala zawziecie, az trzesly sie jej biodra. W gorze, na stoku, ukryty za drzewem, stal Errki i patrzyl.

Kobieta zafascynowala go. Wyrastala z ziemi jak ogromne swierki. Slyszal dzwiek, jaki wydawala – samotny, majestatyczny puzon. Dlugo stal i pozeral ja wzrokiem: okragle ramiona, lopoczaca spodnica. Widywal te kobiete wczesniej. Wiedzial, ze mieszka samotnie. Rzadko sie odzywala i sluchala tylko wiatru albo skrzeczenia srok. Gdy zrobil pare krokow naprzod, pod jego stopami trzasnely galazki. Odglos motyki byl coraz mocniejszy. Utkwil wzrok w jej dloniach, w grubych palcach i nadgarstkach. Ostrze wcinalo sie w ziemie z przerazajaca sila, w ktorej nie bylo nic kobiecego. Gdy znow sie poruszyl, juz bezszelestnie, stwierdzil, ze kobieta stopniowo uswiadamia sobie, iz zbliza sie do niej jakies zywe stworzenie. U mieszkajacych samotnie ludzi rozwija sie wyostrzona swiadomosc otoczenia. Rytm jej pracy zmienil sie – najpierw zwolnila, a potem przyspieszyla, jakby chciala odegnac od siebie przeczucie, ze za chwile cos sie wydarzy. Wyprostowala sie. Nagle spostrzegla go i zesztywniala. Wyprezyla sie. Jej klatka piersiowa falowala. W powietrzu miedzy nimi pojawil sie strach. Zacisnela dlonie na trzonku motyki. Najpierw szeroko otworzyla oczy, a potem je zmruzyla. Obawiala sie niewielu rzeczy na swiecie, ale wlasnie w tej chwili poczula sie nieswojo.

Zatrzymal sie nagle, pragnac, by kontynuowala prace. Chcial tylko obserwowac, jak wykopuje dmuchawce, przygladac sie rytmicznym wymachom i rozkolysanym biodrom. Lecz Halldis zaniepokoila sie. Errki odebral wszystkie wyrazne sygnaly wysylane przez nia i stanal jak wryty z zacisnietymi piesciami. Spojrzenie Halldis trafilo go jak deszcz strzal.

Slonce nadal wspinalo sie po niebie, zawziecie prazac ludzi, zwierzeta i wysuszony na pieprz las. Posterunkowy Robert Gurvin siedzial samotnie, pograzony w myslach. Rozpial guzik koszuli i dmuchnal na klatke piersiowa. Struzka potu ciekla mu po szyi. Probowal odsunac kosmyk wlosow z czola, ale ten nie mial ochoty zostac na nowym miejscu. Posterunkowy poddal sie i dla odmiany sprobowal zwolnic tetno sila woli. Slyszal, ze starzy Indianie potrafili robic cos takiego, ale z calej tej koncentracji wyniklo tylko tyle, ze zaczal sie pocic jeszcze bardziej.

Na zewnatrz rozlegly sie kroki. Drzwi otworzyly sie i do srodka wszedl zziajany, tegi chlopiec w wieku okolo dwunastu lat. Bez tchu stanal na srodku pokoju. W jednej dloni trzymal popielaty futeral, przypominajacy dziwnie uksztaltowana walizke. Moze w srodku znajdowal sie jakis instrument muzyczny w ksztalcie liry? „Chlopiec nie wyglada, jakby umial grac na lirze', pomyslal Gurvin. Przyjrzal mu sie dokladnie. Byl niesamowicie otyly. Rece i nogi sterczaly mu z tulowia pod katem, jakby byl napompowany do pelna helem i wlasnie mial sie wzniesc w powietrze. Brazowe przetluszczone wlosy lepily mu sie do glowy cienkimi pasmami. Byl boso. Nosil poprzecierane, obciete dzinsy i brudny podkoszulek. Usta mial otwarte z podniecenia.

– Slucham.

Posterunkowy Gurvin odgarnal na bok papiery. Tamtego dnia nie mial zbyt wiele do roboty, poza tym lubil, gdy ktos go odwiedzal. Wlasnie teraz napawal sie niewiarygodnym widokiem.

– Co sie stalo, chlopcze?

Przybysz zrobil krok naprzod. Nie przestawal dyszec. Bylo widac, ze musi szybko zrzucic z serca jakis ciezar. Pewnie chce zglosic kradziez roweru albo cos w tym rodzaju. Oczy mu blyszczaly i trzasl sie tak bardzo, ze Gurvinowi od razu nasunelo sie skojarzenie z cieplym sufletem w piekarniku, tuz zanim sie zapadnie.

– Halldis Horn nie zyje!

Jego glos balansowal gdzies pomiedzy dyszkantem dziecka a nizszym tembrem glosu mezczyzny, ktorym mial sie stac. Zaczal nisko, ale kiedy doszedl do slow „nie zyje', mowil juz falsetem.

Gurvin przestal sie usmiechac. Zdumiony spojrzal na stojace przed nim stworzenie, niepewny, czy dobrze uslyszal. Mrugnal i polozyl sobie dlon na karku.

– Co powiedziales?

– Halldis nie zyje. Lezy na schodach przed domem!

Wygladal jak bohaterski zolnierz, ktory wrocil samotnie do obozu, zeby zameldowac o tym, ze caly jego pluton zginal w akcji. Poruszony do glebi duszy, ale mimo to niepozbawiony godnosci. Stawal przed dowodca i meldowal, ze zakonczyl misje.

– Siadaj, mlody czlowieku! – powiedzial Gurvin wladczo i skinal glowa w strone krzesla. Chlopiec pozostal jednak nieporuszony. – Chodzi ci o te kobiete, ktora ma male gospodarstwo w Finnemarce?

– Tak.

– I przychodzisz prosto stamtad?

– Szedlem obok jej domu. Lezy na schodach.

– Jestes pewny, ze nie zyje?

– Tak.

Gurvin zmarszczyl brwi. Upal dawal sie wszystkim we znaki.

– Sprawdziles to?

Chlopiec spojrzal na niego z niedowierzaniem, jakby na sama mysl o tym mial zaslabnac. Pokrecil przeczaco glowa, a jego monstrualne cialo zafalowalo.

– Nie dotykales jej w ogole?

– Nie.

– No to skad wiesz, ze nie zyje?

– Jestem pewien – wydyszal chlopiec.

Gurvin wyjal pioro z kieszeni koszuli i cos zanotowal.

– Podaj mi swoje nazwisko.

– Snellingen. Kannick Snellingen.

Oficer mrugnal oczami. Imie i nazwisko byly tak samo osobliwe jak chlopiec, ale pasowaly do niego. Zapisal

Вы читаете Kto sie boi dzikiej bestii
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату