Svarstad wyszedl z biura. Poczerwienial od emocji, ale skryte pod krzaczastymi brwiami oczy az blyszczaly.
– Bank sie zgadza.
– To swietnie – podsumowal Gunder.
Po pracy pojechal do miasta, do sklepu z bizuteria. Dlugo wpatrywal sie w gablote z pierscionkami, a nastepnie poprosil sprzedawczynie, zeby pokazala mu tradycyjna srebrna bizuterie, na przyklad broszki.
– To prezent dla kogos, kto nie ma norweskiego stroju ludowego.
– Ale filigranowe broszki nosi sie wylacznie do norweskich strojow ludowych! – pouczyla go sprzedawczyni.
– Chodzi mi o cos stuprocentowo norweskiego.
– Dla cudzoziemki? – upewnila sie ekspedientka.
– Tak. Pomyslalem sobie, ze moglaby nosic to do swojego tradycyjnego stroju.
– A jaki to stroj? – pytala dalej coraz bardziej zaintrygowana sprzedawczyni.
– Indyjskie sari – odparl Gunder dumnie.
Zapadla cisza. Sprzedawczyni najwyrazniej nie wiedziala, co poczac. Z pewnoscia wywarl na niej wrazenie upor Gundera, a poza tym przeciez nie mogla odmowic sprzedazy. Jednak Norweski Instytut Sztuki Ludowej nie bez powodu opracowal przepisy dotyczace tego, jakie elementy stroju ludowego mozna laczyc ze soba, a jakie nie. Co jednak instytutowi do tego, ze jakas kobieta w Indiach zapragnela nosic norweska filigranowa broszke do swego jaskrawopomaranczowego sari? Ekspedientka wyjela tacke z broszkami i wybrala jedna, sredniej wielkosci, zastanawiajac sie rownoczesnie, czy jej niecodzienny klient zdaje sobie sprawe, ile ona kosztuje.
– Jaka jest jej cena? – zapytal Gunder.
– Tysiac czterysta koron. Dla porownania pokaze panu inna, z Hardanger. Mamy wieksze i mniejsze, ale w sari czesto jest sporo zlocistych nici, wiec wydaje mi sie, ze bizuteria powinna byc jak najprostsza, tak zeby udalo sie osiagnac zamierzony efekt.
Chciala usmiechnac sie z przekasem, jednak zrezygnowala, widzac zachowanie Gundera. Wzial malenka broszke w szorstkie dlonie i uniosl ja do swiatla. Na jego twarzy pojawilo sie rozmarzenie. Serce sprzedawczyni zmieklo. W tym poteznym, flegmatycznym mezczyznie bylo cos urokliwego. Szukal prezentu dla ukochanej.
Gunder nawet nie spojrzal na inne broszki. Mialby tylko problem z wyborem. Zdecydowal sie na te, ktora pokazala mu sprzedawczyni, i poprosil o zapakowanie. Zamierzal rozpakowac prezent w domu, zeby jeszcze nacieszyc sie jego widokiem. Jadac, bebnil palcami w kierownice, wyobrazajac sobie, jak inne, sniade palce otwieraja pakunek. Papier byl czarny, w zlociste kropki, a wstazka krwistoczerwona. Paczuszka lezala na fotelu pasazera. Chyba powinien zabrac w droge jakies leki na zoladek. To egzotyczne jedzenie, ryz i curry… Bardzo pikantne. No i indyjskie pieniadze. Czy aby ma wazny paszport? Czeka go wiele pracy. Lepiej zadzwoni do Marie.
Wioska, w ktorej mieszkal Gunder, nazywala sie Elvestad. Liczyla dwa tysiace trzystu czterdziestu siedmiu mieszkancow. Byly w niej drewniany sredniowieczny kosciolek, odnowiony w roku 1970, stacja benzynowa, szkola, poczta i kawiarnia. Kawiarnia miescila sie w brzydkim budynku, przypominajacym polaczenie wiejskiej chaty z magazynem; stal na palach, a do wejscia prowadzily strome stopnie. Pierwsza rzecza, jaka w srodku rzucala sie w oczy, byla stara szafa grajaca, wciaz dzialajacy oryginalny Wurlitzer. Czerwono-bialy, podswietlany co wieczor, szyld na dachu glosil „U Einara'. Einar Sunde prowadzil kawiarnie od siedemnastu lat. Mial zone i dzieci, i byl zadluzony po uszy przez wspaniala wille, ktora wybudowal na skraju wsi. Dzieki temu, ze otrzymal zezwolenie na sprzedaz piwa, wystarczalo mu na splate kredytu. Wlasnie dlatego zawsze ktos byl w kawiarni. Einar znal wszystkich mieszkancow i rzadzil w swoim lokalu zelazna reka. Szybko zebral informacje o roku urodzenia wiekszosci mlodych ludzi z wioski i nie bylo mowy o tym, zeby sprzedal piwo nieletniemu. W wiosce byla takze duza sala, w ktorej urzadzano przyjecia weselne i z okazji konfirmacji. Wiekszosc mieszkancow stanowili rolnicy. Oprocz nich bylo troche przybyszow z zewnatrz – ludzi, ktorzy wyprowadzili sie z miasta skuszeni romantyczna wizja zycia na lonie natury. Znalezli tu to, czego szukali. Choc morze bylo oddalone zaledwie o pol godziny jazdy, wilgotne powietrze nie docieralo do Elvestad. W wiosce pachnialo cebula i porami, wiosna – nawozem, a jesienia jablkami. Einar pochodzil ze stolicy, ale nie tesknil za miastem. Byl jedynym wlascicielem kawiarni i w promieniu wielu kilometrow nikt nie odwazyl sie uruchomic konkurencyjnego lokalu. Zamierzal prowadzic ja az do chwili, kiedy wyniosa go w debowej skrzyni. Poniewaz udalo mu sie nie dopuszczac do pijackich wybrykow i bojek, klienci chetnie do niego przychodzili. Kobiety wpadaly na kawe i ciasteczka, dzieciaki – na cole i frankfurterki, mlodziez – na piwo. Porzadnie wietrzyl lokal, oproznial popielniczki, wymienial na stolach swieczki i utrzymywal nienaganna czystosc. Kraciaste czerwono-biale obrusy jego zona prala w domu. Wystroj wnetrza moze nie byl stylowy, ale wlascicielowi udalo sie uniknac kiczu. Nie bylo sztucznych kwiatow. Ostatnio Einar zainwestowal w wieksza zmywarke, dzieki czemu nie musial juz recznie myc szklanek. Inspektor sanitarny w kazdej chwili mogl przeprowadzic kontrole kuchni doskonale wyposazonej i wypucowanej na wysoki polysk.
To wlasnie tu, „U Einara', mieszkancy dowiadywali sie o najnowszych wydarzeniach. Kto z kim sie spotyka, kto sie rozwodzi, komu grozi bankructwo. Do dyspozycji mieli jedna taksowke. Kalle Moe i jego bialy mercedes czekali na wezwanie przez dwadziescia cztery godziny na dobe. Jesli jednak Kalle nie mogl przyjechac, przysylal taksowke z miasta. Jedna taksowka calkowicie wystarczala mieszkancom; Kalle mial juz ponad szescdziesiat lat, wiec w kolejce czekalo wielu potencjalnych nastepcow.
Einar Sunde siedzial w swojej kawiarni przez szesc dni w tygodniu, w dni powszednie do dziesiatej wieczorem, a w soboty do polnocy. W niedziele lokal byl nieczynny. Pracowal ciezko i szybko – tyczkowaty mezczyzna z rudawymi wlosami i ramionami cienkimi jak patyki. Za pas mial zawsze zatknieta scierke do naczyn, ktora wymienial na swieza, jak tylko sie pobrudzila. Jego zona Lillian, ktora widywala go wlasciwie wylacznie noca, zyla wlasnym zyciem. Nie mieli ze soba prawie nic wspolnego. Nawet nie chcialo im sie klocic. Einar byl tak zajety praca, ze juz nawet nie marzyl o zmianie na lepsze. W wartej ponad poltora miliona koron willi byly sauna i silownia, z ktorych nie mial czasu korzystac.
W kawiarni przesiadywala smietanka towarzyska wioski albo przynajmniej znaczna jej czesc. Skladala sie glownie z mlodych mezczyzn w wieku od osiemnastu do trzydziestu lat, z dziewczynami lub bez. Poniewaz Einar sprzedawal piwo, nie musieli jezdzic do miasta, zeby spotykac sie z dziewczetami z innych wiosek. Elvestad byla tak mala, ze do kawiarni chodzilo sie na piechote, woleli wiec tutaj wypic pare piw wiecej, niz przeplacac za taksowke z miasta. W zwiazku z tym zenili sie z miejscowymi dziewczynami i zostawali na miejscu. W ten sposob wytwarzala sie specyficzna wspolnota, ktora rzadzilo wiele niepisanych praw.
Po dlugich i zazartych sporach w radzie gminnej Elvestad dorobila sie wlasnego centrum handlowego przy stacji benzynowej. W centrum handlowym jakas odwazna przedsiebiorcza dusza uruchomila solarium z dwoma lozkami do opalania, ktos otworzyl kawiarnie, ktos inny – mala perfumerie. Na pietrze miescily sie gabinety lekarski i stomatologiczny oraz salon fryzjerski Anne. Mlodziez z wioski nigdy tam nie zagladala. Wszyscy strzygli sie w miescie, przy okazji odwiedzajac salony tatuazu i piercingu. Anne znala ich rodzicow i wczesniej zdarzalo sie, ze odmawiala wykonania niektorych zamowien. Jednak starsi mieszkancy lojalnie robili zakupy w sklepie spozywczym Gunwalda. Przychodzili ze swoimi kartami rabatowymi seniora i spranymi plecaczkami, kupowali plucka, pasztet i ostry ser. Ole Gunwaldowi swietnie sie powodzilo. Juz dawno splacil hipoteke.
Gunder nie przesiadywal w kawiarni, ale Einar znal go dobrze. Od czasu do czasu wpadal na lody truskawkowe, ktore – jesli tylko sprzyjala pogoda – jadl na zewnatrz przy plastikowym stoliku. Einar wiedzial, gdzie mieszka jego gosc: mniej wiecej trzy i pol kilometra od centrum wioski, w kierunku Randskog. Poza tym wszyscy rolnicy w Elvestad kupowali u niego maszyny.
Gunder wszedl do kawiarni.
– Chcialem tylko zapytac, jak dlugo jedzie sie stad taksowka na lotnisko – zapytal dosc pospiesznie, jak na siebie.
– Lotnisko Gardermoen? Jakies poltorej godziny – odparl Einar, wycierajac popielniczke. – Jesli lecisz za granice, musisz byc godzine przed odlotem. Lepiej dorzucic jeszcze z pol godziny, tak na wszelki wypadek. A o ktorej masz odlot? – zapytal zaintrygowany.
Gunder wyjal loda z chlodziarki.
– Kwadrans po dziesiatej.
– Bedziesz wiec musial wczesnie wstac. – Odwrocil sie, nie przerywajac pracy. Nie usmiechal sie, nie staral sie nawiazac kontaktu wzrokowego. Mial mine czlowieka, ktorego rad czesto nie doceniano. – Na twoim miejscu wyjechalbym okolo siodmej.