Laurie zlapala Jacka za ramiona i wstrzasnela nim.

– Jack, badz rozsadny! Musimy stad uciekac.

– Zorientowalem sie – odparl z kwasna mina. – Nie zartuje. Dalej!

Wybiegli na korytarz. Inne osoby takze sie tam pojawily. Wszyscy wydawali sie zdezorientowani, niepewnie rozgladali sie na wszystkie strony. Ktos glosno pociagal nosem. Daly sie slyszec ozywione rozmowy. Wiele osob nioslo laptopy.

Bez nadmiernego pospiechu wszyscy kierowali sie na schody awaryjne. Jack, Laurie i Natalie znalezli Warrena przytrzymujacego drzwi. Trzymal w dloniach biale fartuchy. Natychmiast wlozyli je na cywilne ubrania. Niestety, byly zbyt krotkie.

– Z tych malp nazywanych bonobo tworza jakies chimery – powiedzial Jack. – To jest wyjasnienie. Nic dziwnego, ze testy DNA byly tak pokrecone.

– O czym on teraz mowi? – spytal poirytowany Warren.

– Nie pytaj. To go tylko podnieci – odparla Laurie.

– Kto wpadl na pomysl z tym alarmem? – Kapitalne rozwiazanie – pochwalil Jack.

– Warren. Przynajmniej on jeden mysli – powiedziala Laurie.

Schody prowadzily na parking z polnocnej strony budynku. Ludzie tloczyli sie, spogladali z dolu na gmach i rozmawiali w malych grupach. Slonce swiecilo na czystym niebie i na asfaltowym parkingu panowal zabojczy upal. Z polnocnego wschodu dobiegal modulowany glos strazackiej syreny.

– Co powinnismy teraz zrobic? – zapytala Laurie. – Ciesze sie, ze udalo nam sie tu dotrzec. Nie sadzilam, ze zdolamy wyjsc ze szpitala.

– Idzmy w strone ulicy, a potem skrecimy w lewo – powiedzial Jack, wskazujac droge. – Okrazymy budynek i dojdziemy na brzeg. – Gdzie sa zolnierze? – zapytala Laurie.

– I Arabowie? – dodala Natalie.

– Domyslam sie, ze szukaja nas w szpitalu – stwierdzil Jack.

– Chodzmy, zanim wszyscy zaczna wracac do laboratorium – ostrzegl Warren.

Ruszyli powoli, zeby nie wzbudzac niczyjej uwagi. Gdy zblizyli sie do ulicy, obrocili sie, by sprawdzic, czy nie sa obserwowani, ale nikt nawet nie patrzyl w ich kierunku. Wszyscy byli zajeci obserwowaniem strazakow, ktorzy wlasnie sie zjawili.

– Jak na razie jest dobrze – skomentowal Jack.

Warren pierwszy dotarl do ulicy. Kiedy wyjrzal za naroznik domu, natychmiast wyciagnal reke, aby zatrzymac pozostalych i sam cofnal sie o krok.

– Tedy nie przejdziemy. Zablokowali ulice – oznajmil.

– Och – wystraszyla sie Laurie. – Mogli zablokowac caly obszar.

– Pamietacie elektrownie, ktora widzielismy? – powiedzial Jack.

Skineli potwierdzajaco.

– Musi miec polaczenie ze szpitalem. Zaloze sie, ze jest tunel.

– Moze – zastanowil sie Warren. – Ale nie wiemy, jak go znalezc. Poza tym, nie podoba mi sie powrot do budynku pelnego dzieciakow z automatami.

– To sprobujmy przejsc przez plac – zaproponowal Jack.

– W strone miejsca, gdzie widzielismy zolnierzy? – zapytala Laurie z dezaprobata.

– Jezeli sa w szpitalu, nie powinnismy miec klopotow.

– Cos w tym jest – odezwala sie Natalie.

– Oczywiscie zawsze mozemy sie poddac i przeprosic za zamieszanie. Co nam moga zrobic poza wykopaniem stad? Mysle, ze mam to, po co przyjechalem, wiec reszta nie martwi mnie w najmniejszym stopniu – stwierdzil Jack.

– Ty chyba zartujesz – odezwala sie Laurie. – Nie sadze, zeby twoje przeprosiny wystarczyly. Warren pobil tamtego mezczyzne, mamy na sumieniu cos wiecej niz tylko wdarcie sie na cudzy teren.

– Zartuje az do bolu – przyznal Jack. – Ale ten facet przylozyl nam lufe do glowy. To jest jakies usprawiedliwienie naszego zachowania. Poza tym mozemy im zostawic troche frankow. Zdaje sie, ze one rozwiazuja wszystkie problemy w tym kraju.

– Ale przez posterunek na szosie nas nie przepuscily – przypomniala Laurie.

– Dobra, wszystkie oprocz wpuszczenia nas tutaj. Bede jednak bardzo zaskoczony, jezeli rowniez nie pomoga stad wyjechac.

– Musimy cos zrobic – odezwal sie Warren. – Strazacy pozwalaja ludziom wchodzic z powrotem do budynku. Za chwile bedziemy stac sami w tym piekielnym sloncu.

– Sa – powiedzial Jack, wyciagajac z kieszeni okulary przeciwsloneczne. Wlozyl je i powiedzial: – Sprobujmy przejsc przez plac, zanim wroca zolnierze.

Jeszcze raz ruszyli spokojnym, spacerowym krokiem. Doszli prawie do trawnika, kiedy ich uwage wzbudzilo jakies poruszenie przy drzwiach szpitala. Zauwazyli grupe Arabow przepychajacych sie obok wchodzacych do budynku pracownikow. Wysypali sie na parking z powiewajacymi krawatami i rozbieganymi oczami. Wszyscy trzymali w rekach pistolety automatyczne. Za Arabami pojawilo sie kilku zolnierzy. Z trudnoscia lapali oddech, lustrujac okolice. Warren zastygl, reszta rowniez.

– Nie podoba mi sie to – powiedzial Warren. – Dysponuja taka sila ognia, ze mogliby obrabowac Chase Manhattan Bank.

– Przypominaja mi troche Gliny z Keyston [12] – zazartowal Jack.

– Jakos nie widze w tym nic zabawnego – powiedziala Laurie.

– Wiem, ze to dziwnie brzmi, ale chyba powinnismy wrocic do budynku – stwierdzil Warren. – Za moment zaczna sie zastanawiac, dlaczego stoimy tu w tych fartuchach.

Zanim ktokolwiek zdazyl odpowiedziec na sugestie Warrena, na plac wyszedl Cameron w towarzystwie dwoch ludzi. Jeden z towarzyszacych mu mezczyzn ubrany byl tak jak on – najwidoczniej tez czlonek ochrony. Drugi byl nizszy i mial bezwladne ramie. On tez byl ubrany w mundur w kolorze khaki, ale nie mial przy sobie zadnego wojskowego wyposazenia, jak pozostali dwaj.

– Ufff – steknal Jack. – Mam wrazenie, ze za chwile zostaniemy zmuszeni do przepraszania.

Cameron trzymal przy nosie zakrwawiona chustke. Jednak nie zaslaniala mu ona widoku. Natychmiast dostrzegl Jacka i pozostalych i wskazal w tym kierunku.

– To oni! – krzyknal.

Marokanczycy i zolnierze w mgnieniu oka otoczyli intruzow i wycelowali w nich bron. Jack i pozostali bez slowa podniesli rece w gore.

– Ciekawe, czy zrobilbym na nich wrazenie moja odznaka lekarza sadowego? – zastanawial sie Jack.

– Nie rob nic glupiego – ostrzegla Laurie.

Cameron i jego towarzysze bezzwlocznie podeszli do zatrzymanych. Krag wokol Amerykanow bezszelestnie sie rozstapil. Siegfried podszedl najblizej.

– Chcielibysmy przeprosic za wszelkie niedogodnosci – zaczal Jack.

– Zamknij sie! – warknal Siegfried. Obszedl cala czworke dookola, przygladajac im sie ze wszystkich stron. Kiedy wrocil do punktu wyjscia, zapytal Camerona, czy to ci ludzie, ktorych nakryl w szpitalu.

– Zadnych watpliwosci – powiedzial. Patrzyl prosto w twarz Warrena. – Mam nadzieje, ze mam panskie pozwolenie.

– Oczywiscie – odpowiedzial Siegfried z lekkim skinieniem.

Cameron bez ostrzezenia wzial zamach i uderzyl Warrena w twarz. Rozlegl sie odglos, jakby cos ciezkiego spadlo na podloge. Z ust Camerona wyrwal sie jek. Zlapal sie za reke i zacisnal zeby. Warrenowi nie drgnal ani jeden miesien. Nawet nie mrugnal.

Cameron zaklal pod nosem i wycofal sie.

– Przeszukac ich – rozkazal Siegfried.

– Przykro nam, jezeli… – znowu odezwal sie Jack, ale Siegfried nie pozwolil mu dokonczyc. Uderzyl go otwarta dlonia w twarz na tyle mocno, ze glowa Jacka odskoczyla w bok, a na policzku pozostal czerwony slad.

Czlowiek Camerona szybko pozbawil Jacka i pozostalych paszportow, portfeli, pieniedzy i kluczykow samochodowych. Przekazal je Siegfriedowi, ktory przejrzal je powoli. Kiedy doszedl do paszportu Jacka, podniosl

Вы читаете Chromosom 6
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату