natomiast nie laczyl tego z Raymondem.
– Tuz przed panskim przyjsciem otrzymalem niezwykly telefon z posterunku na szosie. Marokanczyk pelniacy tam sluzbe powiedzial, ze pojawil sie samochod pelen ludzi, ktorzy chcieli wjechac do naszego miasta. Nigdy przedtem nie mielismy nieproszonych gosci. Samochod prowadzil doktor Jack Stapleton z Nowego Jorku.
Raymond starl z czola krople potu. Palcami obu dloni przeczesal nerwowo wlosy. Powtarzal sobie, ze to nie moze byc prawda, skoro Vinnie Dominick wzial na siebie sprawe Stapletona i Laurie Montgomery. Nie dzwonil, zeby sie dowiedziec, co sie z ta dwojka stalo, prawde powiedziawszy, nie chcial znac szczegolow. Za dwadziescia tysiecy dolarow szczegoly nie byly czyms, o co powinien byl sie martwic czy chocby myslec. Niemniej jednak, mogl sadzic, ze oboje w tej chwili plywaja w oceanie.
– Panska reakcja na te nowine wzbudza we mnie niepokoj – powiedzial Siegfried.
– Nie wpuscil pan chyba Stapletona i jego przyjaciol do miasta?
– Nie, oczywiscie, ze nie.
– Moze powinien pan. Wtedy moglibysmy sie z nimi rozprawic. Jack Stapleton stanowi bardzo powazne zagrozenie dla programu. Czy tu, w Strefie, jest jakas mozliwosc rozprawienia sie z takimi ludzmi?
– Owszem. Mozemy ich przekazac w rece ministra sprawiedliwosci albo obrony z odpowiednia gratyfikacja. Rzad bardzo dba o to, aby nic nie zabilo kury znoszacej zlote jajka. Musimy jedynie powiedziec, ze stanowia powazne zagrozenie dla operacji GenSys.
– W takim razie jesli pojawia sie jeszcze raz, powinien pan ich wpuscic.
– A moze pan powinien powiedziec mi dlaczego – odparl Siegfried.
– Pamieta pan Carla Franconiego?
– Pacjenta Carla Franconiego?
Raymond skinal.
– No pewnie.
– Tak, wszystko zaczelo sie wlasnie od niego – powiedzial Raymond i przedstawil Siegfriedowi cala historie.
– Uwazasz, ze to bezpieczne? – spytala Laurie. Przygladala sie dlugiemu, wydrazonemu w pniu czolnu, na ktorym wznosil sie szalas z trzcinowym dachem. Do polowy wyciagniete bylo na plaze. Z tylu, od zewnatrz, byl przymocowany duzy silnik. Wokol rufy dostrzegla opalizujaca plame, co dowodzilo, ze wyciekalo z niego paliwo.
– Dwa razy na dzien pokonuje droge do Gabonu, a to znacznie dalej niz do Cogo – odpowiedzial Jack.
– Ile musiales zaplacic? – spytala Natalie. Wynegocjowanie ceny zabralo Jackowi cale pol godziny.
– Troszeczke wiecej niz oczekiwalem. Jacys ludzie wypozyczyli dwa dni temu lodz i sluch po nich zaginal. Obawiam sie, ze ten epizod podniosl cene.
– Wiecej niz stowe czy mniej? – zapytal Warren. On takze nie byl pod wrazeniem stanu lodzi i jej zdolnosci do plywania. – No bo jesli wiecej niz stowe, to przeplaciles.
– Nie bawmy sie w slowa. Lepiej ruszajmy, jesli sie nie rozmysliliscie, kochani.
Zapadla cisza, w ktorej wszyscy spogladali na siebie z niepokojem.
– Nie jestem wielkim plywakiem – przyznal Warren.
– Moge cie zapewnic, ze nie zamierzamy dostac sie tam wplaw – powiedzial Jack.
– Dobra. Skoro tak, to ruszajmy – zdecydowal Warren.
– Czy panie sie przylacza? – spytal Jack.
I Laurie, i Natalie skinely glowami, ale bez entuzjazmu. W tej chwili na niebie wisialo leniwe, poludniowe slonce, pomimo bliskosci wody powietrze stalo nieruchomo.
Kobiety usiadly na rufie, by pomoc uniesc dziob lodzi, a Warren z Jackiem zepchneli ja na wode. Jeden po drugim szybko wskoczyli do czolna. Wioslowali okolo dwudziestu metrow, zanim Jack zabral sie do uruchomienia motoru. Podpompowal troche mala, reczna pompka znajdujaca sie nad czerwonym zbiornikiem z paliwem. Jako dzieciak mial lodke, ktora plywal po jeziorach Srodkowego Zachodu, wiec sporo wiedzial o obsludze takich urzadzen.
– Ta lodka jest o wiele bardziej stabilna niz wyglada – stwierdzila Laurie. Chociaz Jack krecil sie po rufie, czolno prawie sie nie kolysalo.
– I nie przecieka. A tak sie tego balam – dodala Natalie.
Warren nic nie mowil. Palce tak mocno zaciskal na burtach, ze az mu kostki pobielaly.
Ku zaskoczeniu Jacka silnik zaczal pracowac juz po drugiej probie uruchomienia. Kilka sekund pozniej plyneli dokladnie na wschod. Po opetanczym upale lekki wiaterek przynosil prawdziwa ulge.
Droga do Acalayong minela szybciej, niz sie spodziewali. Szosa nie byla co prawda tak dobra jak ta do Cogo, ale jechalo im sie wygodnie. Ruchu wielkiego nie bylo. Jedynie sporadycznie mijaly ich jadace na polnoc ciezarowki wyladowane ludzmi. Nawet na dachach zaladowanych bagazami siedzialo kilku ludzi kurczowo uczepionych swoich tobolkow.
Acalayong wywolalo na ich twarzach usmiech. To, co na mapie przedstawiano jako miasto, w rzeczywistosci okazalo sie garstka kiczowatych sklepow, barow i hotelikow. Byl tam tez otynkowany budynek policji, przed ktorym w cieniu arkad na trzcinowych fotelach kolysalo sie kilku policjantow w brudnych mundurach. Przejezdzajace samochody odprowadzali wzgardliwym, sennym wzrokiem.
Chociaz miasto okazalo sie zalosnie prowincjonalne i zasmiecone, udalo sie znalezc cos do zjedzenia i wypicia, no i wypozyczyc lodz. Z pewnymi trudnosciami zaparkowali samochod w poblizu policjantow, majac nadzieje, ze dzieki temu kiedy wroca, bedzie nadal tam stal.
– Ile nam to, twoim zdaniem, zabierze?! – zapytala Laurie, przekrzykujac warkot silnika. Byl glosniejszy, bo brakowalo czesci oslony silnika.
– Godzine! – zawolal Jack. – Ale wlasciciel lodzi powiedzial, ze wystarczy ponad dwadziescia minut. To jest tuz za tym cyplem przed nami.
W tej chwili przeplyneli przez dwumilowe ujscie Rio Congue. Dzungla porastajaca brzegi byla zamglona od unoszacej sie pary wodnej. Nad nimi gromadzily sie chmury burzowe. Jeszcze w samochodzie uslyszeli dwa grzmoty.
– Mam nadzieje, ze nie zlapie nas tu ulewa – odezwala sie Natalie.
Jednak Matka Natura zignorowala jej zyczenie. Mniej niz piec minut pozniej zaczelo lac tak mocno, ze woda rzeki rozbryzgujaca sie pod wielkimi kroplami opryskiwala pasazerow lodzi. Jack zwolnil obroty silnika, pozwalajac czolnu plynac wlasnym kursem, a sam dolaczyl do pozostalych, ukrytych w szalasie. Ku milemu zaskoczeniu dach nie przeciekal i w srodku bylo sucho.
Zaraz po minieciu cypla zobaczyli przystan Cogo. Zbudowana z grubych bali nie przypominala rozklekotanych pomostow w Acalayong. Gdy podplyneli blizej, na samym koncu dojrzeli plywajacy pomost do cumowania.
Na pierwszy rzut oka Cogo wzbudzilo ich uznanie. W przeciwienstwie do Bata i Acalayong, gdzie dominowaly zniszczone i przypadkowo zbudowane domy z plaskimi, pokrytymi blacha falista dachami, w Cogo wznosily sie atrakcyjnie wygladajace, pokryte dachowka, lsniace biela postkolonialne budynki. Z lewej, prawie skryta w dzungli stala nowoczesna elektrownia. Mozna ja bylo dostrzec tylko dzieki wyjatkowo wysokiemu kominowi.
Gdy zblizali sie do miasta, Jack wylaczyl silnik. Mogli teraz bez trudu rozmawiac. Do pomostu przywiazanych bylo kilka lodzi takich samych jak ta, ktora plyneli, tyle ze pelnych rybackich sieci.
– Ciesze sie, ze sa inne lodzie – powiedzial Jack. – Balem sie, ze nasza bedzie sama jak palec.
– Sadzisz, ze ten duzy, nowoczesny gmach to szpital? – zapytala Laurie, spogladajac w kierunku budynku.
Jack poszedl za jej wzrokiem.
– Tak, przynajmniej wedlug Artura, a on chyba wie, co mowi. Byl w ekipie budowlanej.
– To znaczy, ze tam jest nasz cel – powiedziala.
– Tak wyglada. W kazdym razie na poczatek. Arturo mowil, ze zwierzeta trzymaja kilka mil od miasta, w glebi dzungli. Zastanowimy sie, jak tam dotrzec.
– Miasto jest znacznie wieksze, niz sadzilem – powiedzial Warren.
– Slyszalem, ze to dawne hiszpanskie miasto kolonialne – wyjasnil Jack. – Nie cale zostalo odnowione, chociaz stad tak wyglada.
– Co Hiszpanie tu robili? – zapytala Natalie. – Przeciez dookola nie ma nic poza dzungla.
– Uprawiali kawe i kakao. Przynajmniej tyle sie dowiedzialem – powiedzial Jack. – Nie mam tylko pojecia,