Kamerunie do Bata. Linia lotnicza wysylala w nocne loty male, pasazerskie samoloty, takie, jakie spedzaly sen z powiek Jacka, rodzac koszmarne wspomnienia o smierci jego rodziny.
Lot nie byl latwy. Samolot bez przerwy podskakiwal w pietrzacych sie, burzowych chmurach, mieniacych sie wszystkimi kolorami – od czystej bieli po ciemna purpure. Od czasu do czasu pojawialy sie blyskawice i maszyna targaly gwaltowne turbulencje.
Poprzednia czesc podrozy byla jak senne marzenie. Lot z Nowego Jorku do Paryza byl spokojny, niczym nie zaklocony. Wszyscy odespali przynajmniej kilka godzin. Do Paryza przylecieli dziesiec minut przed czasem, mieli go wiec az nadto, zeby zdazy sie przesiasc na linie kamerunskie. Podczas przelotu na poludnie do Douala spali nawet jeszcze dluzej. Ale ostatni odcinek do Bata podniosl im wszystkim wlosy na glowie.
– Ladujemy – powiedziala Laurie do Jacka.
– Mam nadzieje, ze jest to ladowanie kontrolowane.
Wyjrzal przez brudne okno samolotu. Jak sie spodziewal, pod nimi scielil sie jednolicie zielony dywan. Gdy wierzcholki drzew zblizaly sie coraz bardziej i bardziej, Jack myslal tylko o tym, czy przed nimi jest jakis pas do ladowania. Mial nadzieje, ze jest.
Ostatecznie wyladowali na polu startowym. Jack i Warren jednoczesnie odetchneli gleboko z ulga.
Kiedy przestraszeni podrozni opuszczali maly, wiekowy samolot, Jack popatrzyl przez zle utrzymany pas startowy i zobaczyl cos dziwnego. Na tle zielonej dzungli bielil sie lsniacy, nowoczesny odrzutowiec. Dookola samolotu stali zolnierze w polowych mundurach i czerwonych beretach. Chociaz pozornie zachowywali postawe swobodna, faktycznie rozgladali sie z uwaga wokol siebie. Z ramion zwisaly im automaty.
– Czyj to samolot? – Jack zwrocil sie do Estebana. Bez znakow rozpoznawczych wygladal na prywatny.
– Nie mam pojecia.
Poza Estebanem reszta byla zupelnie nie przygotowana na panujacy na lotnisku chaos. Wszyscy zagraniczni turysci musieli przejsc odprawe celna. Cala grupa wraz z bagazem zostala zabrana do jakiejs bocznej sali. Prowadzilo ich do tego nieprawdopodobnego miejsca dwoch ludzi w brudnych mundurach i z wiszacymi u pasow pistoletami.
Zaraz na poczatku wyrzucono z tej sali Estebana, ale po glosnej klotni w miejscowym dialekcie – szczegolnie glosno slychac bylo Estebana – pozwolono mu wrocic. Wszystkie bagaze byly otwierane, a zawartosc wyrzucana na blat wielkosci stolika piknikowego.
Esteban wyjasnil Jackowi, ze ci ludzie czekaja na lapowke. W pierwszej chwili Jack odmowil dla zasady. Jednak kiedy okazalo sie, ze odprawa moze trwac godzinami, zmiekl. Franki francuskie rozwiazaly problem.
Gdy wyszli do glownej sali lotniska, Esteban przeprosil ich.
– To tutaj powazny klopot – mowil. – Wszyscy panstwowi urzednicy biora lapowki.
Przywital ich Arturo, kuzyn Estebana. Byl mocno zbudowanym, nadzwyczaj przyjacielsko nastawionym czlowiekiem o blyszczacych oczach i lsniacych zebach. Z entuzjazmem, serdecznie potrzasal dlonmi gosci z Ameryki. Ubrany byl w afrykanski stroj ludowy: powloczysta szate z jaskrawo kolorowego materialu, na glowie nosil sztywna, okragla czapeczke bez daszka.
Wyszli z budynku lotniska wprost w gorace, parne powietrze rownikowej Afryki. Jak okiem siegnac, rozciagal sie plaski teren. Poznopopoludniowe niebo nad ich glowami mialo ciemnoniebieski odcien, ale nad horyzontem klebily sie potezne chmury burzowe.
– Czlowieku, ciagle nie moge uwierzyc – powiedzial Warren. Rozgladal sie dookola niczym dzieciak w sklepie z zabawkami. – Od lat marzylem, zeby tu przyjechac, ale nigdy nie sadzilem, ze mi sie uda. – Spojrzal na Jacka. – Dzieki, stary! Przybij! – Warren wyciagnal reke. Przybili piatke, jakby stali na boisku koszykarskim i dziekowali sobie za wygrany wspolnie mecz.
Arturo przyjechal wypozyczonym minivanem, ktory zaparkowal przy krawezniku. Wcisnal stojacemu przy samochodzie policjantowi kilka banknotow i gestem zaprosil swych gosci do auta.
Esteban nalegal, aby przy kierowcy usiadl Jack. Jack byl zbyt zmeczony, zeby sie sprzeczac, i zajal honorowe miejsce. Byla to stara toyota, w ktorej za przednia kanapa ustawiono jeszcze dwie lawki. Laurie i Natalie zajely ostatnia, a Esteban z Warrenem srodkowa. Kiedy opuscili lotnisko, przed ich oczyma rozpostarl sie ocean. Plaza byla szeroka i piaszczysta. Lagodne fale obmywaly brzeg.
Kiedy ujechali kawalek drogi, mineli duzy, nie dokonczony betonowy budynek, wyblakly i spekany. Zardzewiale prety zbrojeniowe wystawaly jak kolce jezowca. Jack zapytal, co to takiego.
– To mial byc hotel turystyczny – wyjasnil Arturo. – Ale zabraklo pieniedzy i turystow.
– Wyjatkowo kiepska kombinacja dla takiego interesu – skomentowal Jack.
Esteban zaczal grac role przewodnika, wskazujac kolejne obiekty i objasniajac, czym sa, a Jack tym, czasem spytal Arturo, czy daleko musza jechac.
– Nie, dziesiec minut.
– Slyszalem, ze pracowal pan dla GenSys.
– Trzy lata. Ale dosc tego. Szef to zly czlowiek. Wole zostac w Bata. Jestem szczesliwy, bo mam prace.
– Chcielibysmy odwiedzic posiadlosc GenSys – oswiadczyl Jack. – Sadzi pan, ze beda jakies przeszkody?
– A spodziewaja sie was? – zapytal Arturo z niedowierzaniem.
– Nie. To niespodziewana wizyta.
– W takim razie beda przeszkody. Moim zdaniem nie lubia gosci. Kiedy wyremontowali jedyna droge do Cogo, ustawili tez brame wjazdowa. Strzezona jest cala dobe przez zolnierzy.
– Ho, ho! To nie brzmi dobrze. – Jack nie spodziewal sie ograniczonego dostepu do miasta i sadzil, ze wjedzie do niego bez trudnosci. Sadzil, ze moze miec klopoty dopiero przy wejsciu do szpitala lub laboratorium.
– Kiedy Esteban dzwonil i mowil, ze chce pan pojechac do Cogo, myslalem, ze jestescie zaproszeni. Nie wspominalem wiec o bramie.
– Rozumiem. To nie panska wina. Prosze mi powiedziec, czy panskim zdaniem mozna przekupic straznikow.
Arturo rzucil mu szybkie spojrzenie i wzruszyl ramionami.
– Nie wiem. Na pewno sa lepiej oplacani niz normalni zolnierze.
– Jak daleko od miasta ustawiono posterunek? Czy mozna obejsc go lasem? – spytal Jack.
Arturo znowu spojrzal na Jacka. Rozmowa zmierzala w kierunku, ktorego sie nie spodziewal.
– To dosc daleko – odparl, okazujac wyrazne zaniepokojenie. – Moze piec kilometrow. Po dzungli nie tak latwo sie poruszac. To moze byc nawet niebezpieczne.
– I jest tylko jedna droga?
– Tylko jedna – potwierdzil Arturo.
– Na mapie widzialem, ze Cogo lezy nad woda. Czy daloby sie doplynac do miasta?
– Tak sadze.
– Gdzie mozna znalezc jakas lodke?
– W Acalayong. Pelno tam lodzi. Tak mozna dotrzec do Gabonu.
– Czy sa tez lodzie do wynajecia?
– Za odpowiednie pieniadze – odparl Arturo.
Przejezdzali wlasnie przez centrum Bata. Tworzyly je zaskakujaco szerokie, rzadko rozsiane ulice wyznaczone rzedami drzew. Sporo ludzi chodzilo po ulicach, pojazdow bylo jednak niewiele. Wszystkie budynki byly niskie i betonowe.
W poludniowej czesci miasta zjechali z glownej szosy i wjechali na pokryta koleinami, pozbawiona bruku droge. Po ostatnim deszczu potworzyly sie na niej ogromne kaluze.
Hotel nie imponowal swym wygladem. Pietrowy, betonowy budynek z wystajacymi zbrojeniami, umozliwiajacymi w przyszlosci ewentualna rozbudowe. Fasade pomalowano kiedys na niebiesko, ale kolor dawno wyblakl, zmieniajac sie w nieokreslony pastelowy odcien.
W chwili kiedy sie zatrzymali, przez frontowe drzwi wysypala sie gromadka dzieci i doroslych z rodziny Artura. Wszyscy zostali przedstawieni, az do najmlodszego, zawstydzonego dzieciaka. Okazalo sie, ze na parterze mieszka kilka wielopokoleniowych rodzin. Na pierwszym pietrze miescila sie czesc hotelowa.
Pokoje byly malenkie, ale czyste. Wszystkie byly usytuowane w srodkowej czesci budynku zbudowanego na planie litery U. Wchodzilo sie do nich od strony werandy wychodzacej na podworko. Na kazdym z koncow litery U znajdowala sie toaleta i prysznic.
Jack wszedl do pokoju i postawil torbe. Ucieszyl sie z moskitiery zawieszonej nad wyjatkowo waskim lozkiem, rozejrzal sie jeszcze i wyszedl na werande. Laurie takze wyszla ze swojego pokoju. Staneli obok siebie wsparci o