– Z pewnoscia predzej ty niz my – potwierdzila Melanie.
Poczul dreszcz. Pomysl przekradania sie do lodzi po nocy, kiedy hipopotamy sa na ladzie i skubia trawe, byl przerazajacy. Niemal bardziej przerazajaca wydawala sie mysl o wioslowaniu przez jezioro pelne krokodyli.
– Moze uda ci sie schowac w lodce do switu – zaproponowala Melanie. – Najwazniejsze, zeby wyjsc z jaskini i wydostac sie poza zasieg tych istot, dopoki spia.
Pomysl zeby przeczekac w lodce byl lepszy od wioslowania po ciemnym jeziorze, jednak i to nie zalatwialo problemu potencjalnego niebezpieczenstwa zwiazanego ze znalezieniem sie na blotnistym terenie hipopotamow.
– Pamietaj, ze przyjazd tu byl twoim pomyslem – rzucila Melanie.
Kevin zamierzal ostro zaprotestowac, ale zrezygnowal. W pewnym sensie byla to prawda. To on powiedzial, ze jedynym sposobem poznania, co dzieje sie z bonobo, jest dotarcie na wyspe. Ale od tej chwili decydujacy glos miala Melanie.
– To byla twoja sugestia – odezwala sie Candace. – Dobrze pamietam. Bylismy w twoim gabinecie. To bylo wtedy, gdy po raz pierwszy pojawilo sie pytanie o dym.
– Alez ja tylko powiedzialem… – zaczal, lecz nie skonczyl. Z doswiadczenia wiedzial, ze nie potrafi spierac sie z Melanie, szczegolnie gdy Candace wspiera ja tak jak teraz. Poza tym z miejsca, w ktorym siedzial, widzial oswietlona slabym swiatlem ksiezyca sciezke prowadzaca od ich malej groty az do wyjscia. Oprocz kilku kamieni i galazek nie bylo zadnych przeszkod.
Zaczal sie zastanawiac, czy rzeczywiscie nie moglby tego zrobic. Moze najlepiej nie myslec o hipopotamach. Moze rzeczywiscie nie warto liczyc na goscinnosc tych istot. Nie ze wzgledu na malpie dziedzictwo, lecz ludzkie.
– Dobrze – powiedzial Kevin z naglym postanowieniem. – Sprobuje.
– Hura – odpowiedziala Melanie.
Kevin stanal na czworakach. Trzasl sie na sama mysl, ze w poblizu znajduje sie z piecdziesiat poteznych i dzikich zwierzat, ktore chca, aby on zostal tam, gdzie jest.
– Jesli cos pojdzie nie tak, po prostu wracaj tu tak szybko jak sie da – powiedziala Melanie.
– W twoich ustach brzmi to tak latwo – zauwazyl Kevin.
– Tak bedzie – zapewnila go Melanie. – Bonobo i szympansy zasypiaja zaraz po zmroku i spia az do switu. Nie bedziesz mial zadnych klopotow.
– A co z hipopotamami? – zapytal.
– A co ma byc? – odpowiedziala pytaniem.
– Niewazne. Mam juz dosc innych zmartwien.
– Dobra. No to szczescia – szepnela na pozegnanie Melanie.
– Tak, duzo szczescia – dodala Candace.
Sprobowal wstac i wyjsc z groty, ale nie potrafil. Caly czas powtarzal sobie, ze nigdy nie byl bohaterem, a teraz nie byl dobry czas, aby to zmieniac.
– O co chodzi? – zapytala Melanie.
– Nic – odparl. Nagle gdzies w zakamarkach samego siebie odnalazl dosc odwagi. Podniosl sie i przygarbiony ruszyl ksiezycowa sciezka do wylotu jaskini.
Idac przed siebie, zastanawial sie, czy bedzie lepiej, jesli zacznie sie skradac, czy raczej powinien szybkimi krokami dobiec do lodzi. Byc ostroznym czy postawic na jedna karte. Ostroznosc wygrala. Stawial male, starannie przemyslane kroki. Zawsze gdy stopa robila najlzejszy chocby halas, wykrzywial sie i zastygal w ciemnosci. Wszedzie dookola siebie slyszal chrapliwe oddechy spiacych stworzen.
Kilka metrow od wyjscia jedna z malp tak gwaltownie sie poruszyla, ze galezie jej poslania z halasem popekaly. Znowu Kevin zatrzymal sie w pol kroku, serce walilo mu jak mlot. Ale zwierze tylko sie pokrecilo i znowu jego ciezki oddech dal Kevinowi znac, ze malpa spi. Gdy stal blizej wejscia, gdzie dochodzilo wiecej swiatla, dostrzegl calkiem wyraznie sylwetki bonobo lezace dookola. Widok tak wielu spiacych bestii smiertelnie go sparalizowal. Dopiero po minucie zdolal ruszyc w swoj marsz ku wolnosci. Zaczal nawet czuc pierwszy podmuch ulgi, kiedy zapach wilgotnej dzungli zastapil smrod panujacy w jaskini. Lecz ulga ta miala krotki zywot.
Kolejny grzmot i gwaltowne strumienie tropikalnej ulewy tak przestraszyly Kevina, ze niemal stracil rownowage. Tylko dzieki szalonym wymachom ramion utrzymal sie na nogach na sciezce prowadzacej ku wyjsciu. Strach go zdjal, kiedy zdal sobie sprawe, jak bliski byl nadepniecia na lezace zwierze.
Po przejsciu kolejnych trzech metrow mogl dostrzec zarysy ciemnej dzungli ponizej jaskini. Nocne dzwieki lasu dochodzily do niego pomimo chrapania malp. Byl tak blisko wyjscia, ze zaczal sie martwic o to, jak zejsc na dol po stromym zboczu, kiedy stalo sie nieszczescie. Serce podskoczylo mu do gardla, gdy poczul czyjas dlon na swojej nodze! Cos zlapalo go za kostke z taka sila, ze lzy naplynely mu do oczu. Spogladajac w dol w polmroku, pierwsza rzecza, jaka dostrzegl byl jego zegarek na wlochatej rece muskularnego bonobo numer jeden.
'Tada' zawolala malpa, zrywajac sie z poslania i zatrzymujac Kevina. Szczesliwie ta czesc jaskini wymoszczona byla dosc gesto galazkami, ktore zamortyzowaly upadek Kevina. Tym niemniej upadl niezdarnie na lewe biodro.
Okrzyk numeru jeden zbudzil inne bonobo. Zapanowal chaos i harmider, zanim stworzenia zorientowaly sie, ze nie grozi im zadne niebezpieczenstwo.
Bonobo numer jeden puscil kostke u nogi Kevina, ale zlapal go za przedramiona. Demonstrujac swoja sile, podniosl Kevina i trzymal go nad ziemia na wyciagnietych ramionach.
Bonobo zawyly dlugim, glosnym i pelnym zlosci okrzykiem. Twarz Kevina wykrzywil grymas bolu, tak silny byl uscisk zwierzecia.
Kiedy wycie umilklo, wielki samiec zblizyl sie do wejscia do malej groty i wrecz wrzucil do niej Kevina. Jeszcze raz ryknal ze zlosci i wrocil na swoje poslanie.
Kevin ledwo sie pozbieral i usiadl. Znowu wyladowal na biodrze. Zaczal odczuwac w nim tepy bol. Skrecil sobie takze nadgarstek i zdarl lokiec. Jednak biorac pod uwage, ze zostal doslownie rzucony w powietrze, mial sie lepiej, niz mozna bylo przypuszczac.
Z jaskini dobiegaly go jeszcze okrzyki, chyba bonobo numer jeden, ale w ciemnosciach Kevin nie mogl miec pewnosci. Dotknal prawego lokcia. Wiedzial, ze klejace cieplo pod palcami to musi byc krew.
– Kevin? – szepnela Melanie. – Nic ci nie jest?
– Czuje sie tak dobrze, jak mozna sie czuc w tych okolicznosciach.
– Dzieki Bogu! Co sie stalo?
– Nie wiem. Myslalem, ze mam to juz za soba. Bylem tuz przy wyjsciu z jaskini.
– Jestes ranny? – zapytala Candace.
– Lekko. Ale zadna kosc nie jest zlamana. Przynajmniej tak mi sie zdaje.
– Nie moglysmy dojrzec, co sie dzialo – powiedziala Melanie.
– Moj dubler mnie ucapil. Tak bym to nazwal. A potem wrzucil mnie tu. Dobrze, ze nie wyladowalem na ktorejs z was.
– Przykro mi, ze namawialam cie do wyjscia – powiedziala Melanie. – Chyba to ty miales racje.
– Milo, ze to mowisz. Coz, prawie sie udalo. Bylem tak blisko.
Candace wlaczyla latarke, zaslaniajac dlonia swiatlo. Zblizyla ja do ramienia Kevina, zeby obejrzec lokiec.
– Zdaje sie, ze musimy zdac sie na Bertrama Edwardsa – stwierdzila Melanie. Przeszedl po niej dreszcz. Westchnela. – Trudno uwierzyc, ale jestesmy wiezniami istot, ktore sami stworzylismy.
ROZDZIAL 20
8 marca 1997 roku
godzina 16.40
Bata, Gwinea Rownikowa
Jack uswiadomil sobie, ze z calej sily zaciska zeby. Trzymal takze reke Laurie i to znacznie mocniej, niz to byloby usprawiedliwione. Zazenowany sprobowal sie rozluznic. Problemem okazal sie nocny lot z Douala w