balustrade i spogladali w dol, na podworko. Przed oczyma mieli ciekawa kombinacje drzew bananowca, starych opon, nagich dzieci i kurczakow.
– To nie cztery gwiazdki – powiedzial Jack.
Laurie usmiechnela sie.
– Jest uroczo. Ciesze sie. W moim pokoju nie ma zadnego robaka. Tego balam sie najbardziej.
Wlasciciel, szwagier Estebana Florencio i jego zona Celestina, przygotowali wspaniala uczte. Glownym daniem byla miejscowa ryba podawana z malanga, tutejsza roslina podobna do rzepy. Na deser zaproponowano rodzaj puddingu z egzotycznymi owocami. Obficie lane, dobrze schlodzone piwo kamerunskie pozwolilo doskonale splukac posilek.
Sute jedzenie i niemala ilosc piwa nie pozwolily dlugo czekac na rezultaty. Zmeczonym podroznym wkrotce zaczely sie kleic oczy. Z widocznym wysilkiem wdrapali sie po schodach na pietro i z zelaznym postanowieniem wczesnej pobudki i wyjazdu na poludnie rozeszli sie do swoich pokoi.
Bertram wszedl na gore do biura Siegfrieda. Byl wyczerpany. Dochodzila dwudziesta trzydziesci. Od piatej trzydziesci rano towarzyszyl pracownikom obslugi weterynaryjnej na Isla Francesca i pomagal w masowym wylapywaniu zwierzat. Pracowali caly dzien i dopiero godzine temu wrocili do centrum.
Aurielo juz dawno poszedl do domu, wiec Bertram wszedl prosto do gabinetu szefa. Siegfried z kieliszkiem w reku stal przy oknie wychodzacym na plac. Spogladal w strone szpitala. Pokoj oswietlal jedynie plomien swiecy umocowanej w czaszce, tak samo jak trzy wieczory wczesniej. Podwieszony pod sufitem wentylator poruszal powietrzem, drzacy plomyk wysylal blaski i cienie miedzy wiszace na scianach trofea mysliwskie.
– Zrob sobie drinka – powiedzial Siegfried, nie odwracajac sie od okna. Pol godziny wczesniej rozmawiali przez telefon i umowili sie na spotkanie, wiec wiedzial, ze to Bertram.
Bertram nie byl zwolennikiem mocnych trunkow, wolal wino, lecz w tych okolicznosciach nalal sobie podwojna szkocka. Pociagnal spory lyk, przylaczajac sie do stojacego przy oknie Siegfrieda. W nocy przesyconej tropikalna mgielka lsnily cieplem swiatla szpitalnego laboratorium.
– Wiedziales, ze Taylor Cabot przyjedzie? – zapytal Bertram.
– Nie mialem pojecia.
– Co z nim zrobisz?
Siegfried wskazal w strone szpitala.
– Jest w stolowce. Wyprowadzilem ordynatora chirurgii z tego, co nazywamy apartamentem prezydenckim. Oczywiscie nie wygladal na szczesliwego. Wiesz, jacy sa ci egoistyczni lekarze. Ale co mialem zrobic? Nie prowadze tu hotelu.
– Wiesz, po co przylecial?
– Raymond twierdzi, ze chce sie specjalnie przyjrzec programowi z bonobo.
– Tego sie balem – steknal Bertram.
– Takie to nasze szczescie – narzekal Siegfried. – System przez lata pracowal jak szwajcarski zegarek, a on pojawia sie wlasnie wtedy, kiedy mamy klopoty.
– Co zrobiles z Raymondem?
– Tez tam jest. Wrzod na dupie. Chce byc jak najdalej od Cabota. A gdzie, do cholery, mam go wsadzic? Do siebie? Nie, dziekuje bardzo!
– Pytal o Kevina Marshalla?
– Jasne. Zaraz, gdy wzial mnie na strone, to bylo jego pierwsze pytanie.
– I co powiedziales?
– Prawde. Ze Kevin zniknal z glownym technologiem z oddzialu zaplodnien i pielegniarka z intensywnej terapii i ze nie mam pojecia, gdzie sie teraz podziewaja.
– Jak zareagowal?
– Zrobil sie czerwony na twarzy. Pytal, czy Kevin pojechal na wyspe. Powiedzialem, ze nie wydaje nam sie. Rozkazal go odnalezc. Mozesz sobie wyobrazic? Nie przyjmuje rozkazow od Raymonda Lyonsa.
– Wiec tamci sie nie pojawili? – spytal Bertram.
– Nie, ani slowa o nich.
– Zrobiles cos, zeby ich znalezc?
– Wyslalem Camerona do Acalayong, zeby sprawdzil te hoteliki nad woda, ale nie mial szczescia. Mysle, ze mogli poplynac dalej do Cocobeach w Gabonie. To najbardziej prawdopodobne, ale zupelnie nie rozumiem, dlaczego nikomu nic nie powiedzieli.
– Co za piekielny bajzel – skomentowal Bertram.
– Jak tam twoja robota na wyspie? – spytal Siegfried.
– Biorac pod uwage, w jakim pospiechu zorganizowalismy cala akcje, poszlo dobrze. Przewiezlismy tam terenowke z przyczepa. To wszystko, co przyszlo nam do glowy, zeby przewiezc malpy z powrotem na lad.
– Ile zwierzat zlapales?
– Dwadziescia jeden. To wymaga uznania dla zespolu. W tym tempie powinnismy do jutra byc gotowi.
– Szybko – skomentowal Siegfried. – To pierwsza dobra wiadomosc od rana.
– Idzie latwiej, niz przypuszczalem. Zwierzeta wydaja sie nami zafascynowane. Pozwalaja podejsc z pistoletem do usypiania calkiem blisko. Jak polowanie na indyki.
– Ciesze sie, ze chociaz cos idzie dobrze.
– Te dwadziescia jeden zwierzat to cala grupa, ktora sie oddzielila i mieszkala na polnoc od Rio Diviso. Interesujace, jak one zyly. Zbudowaly szalasy z galezi i przykryly je liscmi.
– Gowno mnie obchodzi, jak te zwierzaki zyly – warknal Siegfried. – Tylko mi nie mow, ze ty tez miekniesz.
– Nie, nie miekne. Niemniej uwazam, ze to ciekawe. Znalezlismy takze dowody, ze rozpalaly ogniska.
– No to tym lepiej, ze wsadzimy je do klatek. Nie beda sie nawzajem zabijac i nie beda wiecej rozpalac ognia.
– Tak tez mozna na to patrzec – zgodzil sie Bertram.
– Jakies slady pobytu Kevina i kobiet na wyspie? – spytal Siegfried.
– Najmniejszych. A specjalnie szukalem. Gdyby tam byli, zostalyby slady butow, a nic nie znalezlismy. Czesc dnia stracilismy na budowe mostu przez rzeke, wiec jutro zajmiemy sie wylapywaniem zwierzat w poblizu skal. Oczy bede mial szeroko otwarte na wszelkie slady.
– Watpie, zebys cos znalazl, ale poki nie wiemy, gdzie sa, musimy uwazac ich pobyt na wyspie za mozliwy. Ale cos ci powiem, jezeli poszli tam i wroca tutaj cali, wysle ich przed ministra sprawiedliwosci tego kraju z oskarzeniem, ze wielokrotnie narazili operacje GenSys na calkowite fiasko. Zostana postawieni przed plutonem egzekucyjnym na boisku pilkarskim tak szybko, ze nawet sie nie zorientuja, co sie stalo.
– Nic takiego nie moze sie stac, dopoki jest tu Cabot i inni – upomnial przestraszony Bertram.
– Jasne. Poza tym o boisku wspomnialem tylko tak, dla zobrazowania sytuacji. Powiem ministrowi, ze musi ich wziac poza Strefe i tam zlikwidowac.
– Wiesz, kiedy Cabot i pozostali zabieraja pacjenta i wracaja do Stanow?
– Nikt nic nie powiedzial. To chyba zalezy od Cabota. Mam nadzieje, ze jutro, a najpozniej pojutrze.
ROZDZIAL 21
9 marca 1997 roku
godzina 4.30
Bata, Gwinea Rownikowa
Jack obudzil sie o czwartej trzydziesci i nie mogl juz zasnac. Paradoksalnie halas, jaki czynily zaby nadrzewne i swierszcze, dochodzacy z rosnacego w poblizu bananowego zagajnika okazal sie zbyt trudny do zniesienia nawet dla kogos przywyklego do wycia klaksonow i nowojorskiego rejwachu.
Siegnal po recznik i mydlo, wyszedl na werande i poszedl pod prysznic. W polowie drogi wpadl niemal na Laurie wracajaca do swojego pokoju.