– Nie podobalo ci sie? – odparl Jack. – Teraz jestem wkurzony.
– Jaki jest plan B? – zapytal Warren.
Jack przedstawil im pomysl dostania sie do Cogo lodzia z Acalayong. Poprosil Warrena, zeby spojrzal w mape i sprobowal okreslic, ile czasu zajmie im podroz do Acalayong.
– Powiedzialbym, ze ze trzy godziny – uznal Warren. – Jezeli droga nadal bedzie taka dobra. Klopot w tym, ze zanim skrecimy do Acalayong, musimy sie spory kawal cofnac.
Jack spojrzal na zegarek. Dochodzila dziewiata.
– To znaczy, ze dotrzemy tam okolo poludnia. Sadze, ze z Acalayong do Cogo dostaniemy sie w godzine, nawet najwolniejsza lodka na swiecie. Powiedzmy, ze w Cogo zostaniemy przez dwie godziny. Mysle, ze i tak zdazymy wrocic o przyzwoitej porze. Co wy na to?
– Jestem za – odparl Warren.
Jack popatrzyl we wsteczne lusterko.
– Moglbym zawiezc panie z powrotem do Fata i wrocic tu jutro.
– Mam opory, gdy pomysle, ze tam tez jest pelno zolnierzy z bronia maszynowa – powiedziala Laurie.
– Nie uwazam, ze to stanowi jakis problem – odparl Jack. – Jezeli trzymaja zolnierzy przy wjezdzie do miasta, nie ma ich chyba zbyt wielu w samym miescie. Oczywiscie jest mozliwe, ze patroluja tez wodny szlak, i bede musial zastosowac plan C.
– Na czym on polega? – zapytal Warren.
– Jeszcze nie wiem – przyznal Jack. – Jak dotad nie rozwazalem takiej mozliwosci. Natalie, co ty sadzisz?
– Dla mnie to wszystko jest bardzo interesujace. Zrobie to co inni.
Po godzinie dotarli do miejsca, w ktorym trzeba bylo podjac decyzje. Jack zjechal na pobocze.
– No i co? – zapytal. Chcial miec absolutna pewnosc. – Wracamy do Bata czy jedziemy do Acalayong?
– Mysle, ze bardziej bym sie bala, gdybys pojechal sam. Mozesz mnie brac pod uwage – zdecydowala Laurie.
– Natalie? – Jack zwrocil sie w strone drugiej pasazerki. – Nie ulegaj wplywom tych wariatow. Czego naprawde chcesz?
– Pojade – odpowiedziala.
– Dobra – powiedzial Jack, wrzucil bieg i skrecil w lewo na droge do Acalayong.
Siegfried wstal od biurka i podszedl do okna wychodzacego na szpital. W reku trzymal kubek z kawa czarna jak smola. Nie wiedzial, co myslec. Operacja w Cogo zaczela sie szesc lat temu i od tamtego czasu rozwijala sie nieprzerwanie, a nigdy nie zdarzylo sie, by ktos stanal przed posterunkiem na szosie i zadal prawa do wjazdu. Gwinea Rownikowa nie nalezala do tych miejsc na swiecie, ktore odwiedzano bez przyczyny.
Wzial lyk kawy i zastanowil sie, czy miedzy tym dziwnym zdarzeniem a przyjazdem dyrektora GenSys, Taylora Cabota, jest jakis zwiazek. Oba wydarzenia byly nie do przewidzenia i obu nie zyczono sobie szczegolnie w chwili, kiedy pojawil sie powazny problem z bonobo. Dopoki sytuacja nie zostanie opanowana, Siegfried nie chcial widziec zadnych obcych szwendajacych sie w poblizu, a szefa GenSys kwalifikowal do tej wlasnie kategorii.
Aurielo wetknal glowe przez drzwi i oznajmil, ze przyszedl doktor Raymond Lyons i zyczy sobie widziec sie z szefem.
Siegfried wywrocil oczyma. Raymonda tez nie chcial tu ogladac.
– Wpusc go – odpowiedzial niechetnie.
Raymond wszedl do gabinetu. Jak zwykle byl opalony i rzeski. Siegfried zazdroscil mu arystokratycznego wygladu i dwoch zdrowych rak.
– Znalezliscie juz Kevina Marshalla? – zapytal Raymond.
– Nie – odparl Siegfried. Ton Raymonda uznal za obrazliwy.
– Zdaje sie, ze od znikniecia minelo czterdziesci osiem godzin. Macie go znalezc!
– Niech pan siada! – odparl ostro Siegfried.
Raymond zawahal sie. Nigdy nie wiedzial, czy ma sie zloscic, czy bac z powodu naglych wybuchow agresji u szefa Strefy.
– Powiedzialem, siadaj pan! – powtorzyl polecenie Siegfried.
Raymond usiadl. Bialy mysliwy z okaleczona twarza i zwisajaca bezwladnie reka wygladal imponujaco, szczegolnie w otoczeniu tych wszystkich dowodow mordow, ktore popelnil.
– Wyjasnijmy sobie jedna sprawe dotyczaca podleglosci sluzbowej – zaczal Siegfried. – Nie przyjmuje od pana polecen. Wrecz przeciwnie, jezeli przebywa pan tutaj jako gosc, to musi pan sluchac moich rozkazow. Czy wyrazam sie dostatecznie jasno?
Raymond juz otworzyl usta, zeby zaprotestowac, ale uznal, ze lepiej tego nie robic. Wiedzial, ze formalnie rzecz biorac, Siegfried ma racje.
– No, a skoro rozmawiamy tak otwarcie – kontynuowal Siegfried – to gdzie jest moja premia? W przeszlosci dostawalem ja zawsze, gdy pacjent wyruszal w podroz powrotna do Stanow.
– To prawda. – W glosie Raymonda wyczuwalo sie napiecie. – Jednak tym razem mielismy wieksze wydatki. Pieniadze wkrotce naplyna od nowych klientow. Gdy tylko je zainkasujemy, otrzyma pan swoja naleznosc.
– Niech panu sie nie wydaje, ze mozna mnie wykiwac – ostrzegl Siegfried.
– Alez skad – zaprzeczyl gwaltownie Raymond.
– I jeszcze jedno. Czy moze pan jakos ponaglic szefa? Jego obecnosc tutaj wplywa destabilizujaco. Moze daloby sie to uzasadnic potrzebami pacjenta?
– Nie wiem – odparl Raymond. – Cabot zostal poinformowany, ze pacjent jest w pelni zdolny do podrozy. Coz jeszcze mozna powiedziec?
– Niech pan nad tym pomysli – poprosil Siegfried.
– Sprobuje. Tymczasem prosze odnalezc Kevina Marshalla. Jego znikniecie bardzo mnie niepokoi. Boje sie, ze mogl zrobic cos nierozsadnego.
– Sadzimy, ze poplynal do Cocobeach w Gabonie. – Szef Strefy z zadowoleniem przyjal uleglosc, ktora uslyszal w tonie Raymonda.
– Jest pan pewny, ze nie pojechal na wyspe?
– Calkowitej pewnosci nie mozemy miec. Ale nie podejrzewamy takiego kroku. Ale nawet gdyby, to nie mialby zapewne ochoty pozostawac tam tak dlugo. Wrocilby do tej pory. Minelo czterdziesci osiem godzin.
Raymond wstal i westchnal.
– Chcialbym, zeby sie juz odnalazl. Strach o niego doprowadza mnie do bialej goraczki, szczegolnie w obliczu obecnosci Taylora Cabota. Oprocz tego w dlugim lancuchu klopotow mam jeszcze problemy w Nowym Jorku, ktore dostatecznie powaznie zatruwaja mi zycie.
– Bedziemy dalej szukac – obiecal Siegfried. Staral sie nadac glosowi wspolczujacy ton, ale naprawde ciekawilo go, jak Raymond zareagowal na wiesc, ze bonobo sa przenoszone do centrum weterynaryjnego. Wszystkie inne problemy bladly w obliczu grozby, ze malpy pozabijaja sie wzajemnie.
– Pomysle, co by mozna powiedziec Taylorowi Cabotowi – obiecal Raymond, wstal i skierowal sie do drzwi. – Bylbym bardzo wdzieczny, gdyby mogl mnie pan zawiadomic zaraz, kiedy dowie sie pan czegos o Kevinie Marshallu.
– Oczywiscie – obiecal Siegfried.
Z satysfakcja przygladal sie, jak uprzednia duma doktora Lyonsa zamienia sie potulna uleglosc. Tuz po wyjsciu Raymonda Siegfried przypomnial sobie, ze jego gosc jest z Nowego Jorku. Podskoczyl do drzwi i zdazyl zlapac Raymonda na schodach.
– Doktorze! – zawolal z falszywym szacunkiem.
Raymond zatrzymal sie i spojrzal za siebie.
– Czy zna pan przez przypadek lekarza nazwiskiem Stapleton?
Cala krew odplynela z twarzy Raymonda.
Reakcja nie uszla uwagi Siegfrieda.
– Lepiej bedzie, jak pan wroci do mojego gabinetu – stwierdzil.
Ledwie Siegfried zamknal drzwi za Raymondem, ten natychmiast zapytal, jak, u diabla, nazwisko Stapletona moglo sie tu pojawic.
Siegfried obszedl swoje biurko i usiadl za nim. Wskazal Raymondowi krzeslo. Siegfried nie byl zadowolony. W pierwszej chwili pomyslal o zwiazku nieoczekiwanego przybycia nieznajomego lekarza z wizyta Taylora Cabota,