– Co ty tu robisz?! – zapytal. Na dworze jeszcze bylo ciemno.

– Poszlismy spac okolo osmej. Osiem godzin to wystarczajaco dluga noc jak dla mnie.

– Masz racje – powiedzial Jack. Zapomnial, o jak wczesnej porze padli zmeczeni w lozkach.

– Ide na dol, do kuchni, zobaczyc, czy uda mi sie zdobyc troche kawy – poinformowala Laurie.

– Ja tez zaraz schodze.

Gdy zszedl na dol, do jadalni, z zaskoczeniem zobaczyl reszte grupy juz przy sniadaniu. Jack siegnal po filizanke kawy i chleb i usiadl miedzy Warrenem i Estebanem.

– Arturo wspomnial, ze musisz chyba byc szalony, skoro chcesz jechac do Cogo bez zaproszenia – odezwal sie Esteban.

Z pelnymi ustami Jack mogl tylko skinac glowa.

– Twierdzi, ze nie dostaniesz sie tam – dodal Esteban.

– Zobaczymy – odpowiedzial Jack, przelknawszy. – Jesli dotarlem tak daleko, nie zamierzam sie wycofywac przynajmniej bez sprobowania.

– Przynajmniej droga jest dobra dzieki GenSys – powiedzial Esteban.

– W najgorszym razie odbedziemy wiec przyjemna przejazdzke – stwierdzil Jack.

Godzine pozniej znowu wszyscy spotkali sie w jadalni. Na wstepie Jack przypomnial, ze wyprawa do Cogo nie jest obowiazkowym punktem programu i kazdy, kto ma ochote, moze pozostac w Bata. Wyjasnil tez, ze wedlug zdobytych przez niego informacji droga moze trwac cztery godziny w kazda strone.

– Uwazasz, ze dasz sobie rade sam? – zapytal Esteban.

– Calkowicie. Nie ma mozliwosci, zebysmy sie zgubili. Wedlug mapy jest tylko jedna glowna droga na poludnie. Nawet ja sobie poradze.

– W takim razie ja bym zostal – zdecydowal Esteban. – Mam duza rodzine, z ktora chcialbym sie zobaczyc.

Chwile pozniej jechali droga na poludnie. Warren siedzial obok kierowcy, a kobiety z tylu. Niebo na wschodzie zaczelo jasniec. Zaszokowani byli liczba ludzi maszerujacych poboczem do miasta. Byly to przede wszystkim kobiety i dzieci. Wiekszosc kobiet dzwigala na glowach duze tobolki.

– Chyba nie maja wiele, a wydaja sie szczesliwi – zauwazyl Warren. Dzieci czesto zatrzymywaly sie i machaly w strone przejezdzajacego samochodu. Warren zawsze odwzajemnial pozdrowienie.

Mijali peryferie miasta. Betonowe domy ustapily miejsca bialym domkom z gliny, przykrytym trzcina. Z trzcinowych mat byly tez zrobione zagrody dla koz.

Kiedy mineli Bata, przed ich oczyma pojawila sie bujna dzungla.

Ciezarowki jadace w strone miasta pedzily tak, ze minivanem szarpaly podmuchy.

– Czlowieku, ci to jezdza – skomentowal Warren.

Pietnascie mil na poludnie od Bata Warren wyjal mape. Mieli przed soba jedno rozwidlenie i jeden zakret, ktore musieli pokonac prawidlowo, jesli nie chcieli tracic czasu. Znakow drogowych wlasciwie nie bylo.

Kiedy wzeszlo slonce, siegneli po okulary przeciwsloneczne. Okolica stala sie monotonna. Dzungla, od czasu do czasu kilka chat z trzcinowymi dachami. Prawie dwie godziny od wyjazdu z Bata skrecili w droge prowadzaca do Cogo.

– Droga jest znacznie lepsza – stwierdzil Warren, gdy Jack nacisnal pedal gazu i woz znacznie przyspieszyl.

– Wyglada na nowa – odparl Jack. Droga, z ktorej zjechali, byla dosc rowna, ale od ciaglego naprawiania wygladala jak polatany pled.

Oddalali sie teraz od wybrzeza w kierunku poludniowo-wschodnim. Wjezdzali w coraz gesciejsza dzungle. Zaczely sie wzniesienia, na ktore musieli sie wspinac. W oddali dostrzegli niewysokie, pokryte lasem gory.

Niespodziewanie rozlegl sie grzmot. Tuz przedtem na niebie zakotlowaly sie ciemne chmury. W ciagu kilku minut dzien zamienil sie w noc. Zwykly deszcz szybko zamienil sie w oberwanie chmury. Wycieraczki starego samochodu nie nadazaly zbierac strumieni wody. Jack musial zwolnic do okolo trzydziestu kilometrow na godzine.

Po kwadransie przez geste chmury przedarly sie promienie slonca, zamieniajac mokra szose w parujaca wstege. Tuz przed nimi przez droge przechodzila grupa pawianow. Wygladaly jakby szly w chmurach.

Gdy mineli gory, droga skrecila na poludniowy zachod. Warren sprawdzil na mapie i poinformowal wszystkich, ze sa jakies dwadziescia mil od celu.

Mineli kolejny zakret i zobaczyli w oddali bialy budynek, ktory wyrastal posrodku drogi.

– Co, u diabla? – odezwal sie Warren. – Przeciez niemozliwe, zebysmy juz dotarli.

– To posterunek, jak przypuszczam – odparl Jack. – Dowiedzialem sie o nim dopiero wczoraj wieczorem. Trzymajcie kciuki. Byc moze bedziemy musieli realizowac plan B.

Gdy podjechali blizej, zobaczyli, ze centralna czesc budynku zajmuja ogromne skrzydla bramy osadzone na kolkach. Mozna bylo je przesuwac, robiac miejsce dla pojazdow.

Jack przyhamowal i zatrzymal samochod okolo szesciu metrow przed brama. Z pietrowego budynku-straznicy wyszlo trzech zolnierzy ubranych tak samo jak ci pilnujacy na lotnisku prywatnego odrzutowca. Tak jak tamci, uzbrojeni byli w karabiny, tyle ze tym razem zawieszone na wysokosci bioder i wycelowane w ich samochod.

– Nie podoba mi sie to – stwierdzil Warren. – Wygladaja na dzieciaki.

– Spokojnie – odparl Jack i spuscil szybe w drzwiach. – Czesc, chlopcy. Mily dzien, co?

Zolnierze nie ruszyli sie. Ich spojrzenia pozostaly obojetne.

Jack mial juz zamiar poprosic o otwarcie bramy, gdy w sloncu stanal czwarty mezczyzna. Ku zaskoczeniu Jacka mial na sobie czarna marynarke, a pod nia biala koszule i krawat. W srodku parujacej dzungli to byl absurd. Kolejna zaskakujaca rzecza bylo to, ze nie byl Murzynem, lecz Arabem.

– Moge w czyms pomoc? – zapytal Arab. Jego ton nie byl przyjazny.

– Tak sadze – odpowiedzial Jack. – Chcemy odwiedzic Cogo.

Arab spojrzal na przednia szybe pojazdu, prawdopodobnie szukajac jakiegos znaczka identyfikacyjnego. Nie widzac go, zapytal, czy Jack ma przepustke.

– Nie mam zadnej przepustki – przyznal Jack. – Jestesmy grupa lekarzy interesujacych sie wykonywanymi tu pracami.

– Jak sie pan nazywa? – spytal Arab.

– Jestem doktor Jack Stapleton. Przylecialem z Nowego Jorku.

– Chwileczke. – Arab zniknal w budynku.

– To nie wyglada dobrze – Jack odezwal sie do Warrena katem ust. Jednoczesnie usmiechnal sie do zolnierzy. – Ile powinienem mu zaproponowac? Nie jestem dobry w tym lapowkowym interesie.

– Tutaj pieniadze musza znaczyc znacznie wiecej niz w Nowym Jorku – odparl Warren. – Sprobuj go kupic za sto dolarow. No, jesli to tyle warte dla ciebie.

Jack przeliczyl w pamieci sto dolarow na franki i wyjal banknoty z portfela. Po kilku minutach Arab wrocil.

– Szef mowi, ze nie zna pana i nie zaprasza – odparl.

– Tez cos – odparl Jack. Wyciagnal lewa reke z pieniedzmi, ktore trzymal miedzy palcem wskazujacym i duzym. – Nie ma watpliwosci, ze docenimy panska pomoc.

Arab dojrzal pieniadze i w ulamku sekundy znalazly sie one w jego kieszeni.

Jack przygladal mu sie przez chwile, ale mezczyzna ani drgnal. Trudno bylo odczytac z twarzy jego zamiary, bo geste wasy zaslanialy usta.

Jack odwrocil sie do Warrena.

– Za malo?

Warren potrzasnal glowa.

– To chyba nie zadziala.

– Chcesz powiedziec, ze wzial moja forse i juz?

– Na to wyglada.

Jack znowu popatrzyl w strone mezczyzny w czarnej marynarce. Zauwazyl, ze wazyl najwyzej z siedemdziesiat kilo, nalezal raczej do szczuplejszych. Przez moment pomyslal nawet, czy nie powinien wysiasc i zazadac zwrotu pieniedzy, ale jeden rzut oka na zolnierzy odwiodl go od tego zamiaru.

Z westchnieniem rezygnacji Jack zawrocil i ruszyl przed siebie droga, ktora przyjechal.

– Phi! – odezwala sie Laurie. – Nie podobalo mi sie to.

Вы читаете Chromosom 6
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату