na centrum rekreacyjne. W piatkowe i sobotnie wieczory wyswietlano tam filmy, w poniedzialek wieczorem urzadzano salon gry w bingo, a na co dzien znajdowala sie tam kantyna, w ktorej serwowano rozne dania, na przyklad amerykanskie hamburgery.
Gabinet Bertrama Edwardsa znajdowal sie w centrum weterynaryjnym, ktore bylo czescia olbrzymiego obszaru okreslanego jako Strefa Zwierzat lub Strefa Druga. Obszar Strefy Drugiej przekraczal powierzchnie calego Cogo. Zorganizowano ja w glebokiej dzungli na polnoc od miasta i oddzielono od niego rowniez szerokim pasem dziewiczego, tropikalnego lasu.
Kevin jechal na wschod w strone garazy i warsztatow mechanicznych, za nimi skrecil na polnoc. Droga poprowadzona specjalnie do odleglej od miasta Strefy, przypomniala Kevinowi, jak trudnym zadaniem bylo zorganizowanie tak wielkiego przedsiewziecia. Wszystko, poczawszy od papieru toaletowego az po wirowki laboratoryjne, musialo byc importowane, a to oznaczalo koniecznosc przewiezienia mnostwa towarow. Wiekszosc wyposazenia przyjechala ciezarowkami z Bata, gdzie znajdowal sie port morski zdolny do przyjmowania statkow o duzej wypornosci i sporych rozmiarow lotnisko. Estuario del Muni, polaczone z Libreville w Gabonie, bylo obslugiwane jedynie przez lodzie motorowe.
Na granicy miasta brukowana kostka granitowa droga przechodzila w szose wylana nowym asfaltem. Kevin odetchnal z ulga. Halas i wibracje, ktore przenosily sie do kabiny w czasie jazdy po bruku, stawaly sie naprawde meczace.
Po pietnastu minutach jazdy w kanionie utworzonym przez ciemnozielona roslinnosc zobaczyl pierwsze zabudowania artystycznie wrecz zaprojektowanego kompleksu weterynaryjnego. Uzyto zbrojonego betonu i blokow zuzlowych pokrytych sztukateriami, a wszystko pomalowano na bialo. Projekt nawiazywal do kolonialnego, hiszpanskiego stylu miasta.
Glowny budynek byl ogromny i przypominal raczej terminal lotniczy niz osrodek badan nad naczelnymi. Przedni segment gmachu byl wysoki na dwa pietra i dlugi na jakies sto piecdziesiat metrow. Od tylu wychodzily z niego zbudowane z wielu segmentow skrzydla, ktore wprost znikaly w scianie zieleni. Kilka mniejszych budynkow stalo naprzeciwko najwiekszego. Poza dwoma srodkowymi, Kevin nie znal ich przeznaczenia. Jeden sluzyl jako kwatera gwinejskich zolnierzy. Podobnie jak ich koledzy z miasta, ci tutaj takze krecili sie bez celu, palili papierosy i pili kamerunskie piwo. W drugim budynku mieszkali marokanscy najemnicy, ktorych Kevin bal sie nawet bardziej niz nastoletnich zolnierzy. Stanowili oni czesc oddzialow ochronnych gwinejskiego prezydenta. Jak sie okazalo, nawet prezydent nie mial calkowitego zaufania do wlasnej armii.
Ci komandosi, tworzacy oddzialy specjalnego przeznaczenia, ubrani byli w niestosowne do okolicznosci i zle skrojone czarne ubrania i krawaty. Wybrzuszenia pod pachami marynarek wskazywaly, gdzie nosili bron. Wszyscy mieli ciemna skore, przenikliwe oczy i grube wasy. Inaczej niz zolnierze prawie sie nie pokazywali, ale ich obecnosc byla wyczuwalna jak zlowieszcza, diabelska sila.
Potezne rozmiary centrum weterynaryjnego GenSys byly haraczem zlozonym na poczet przyszlych sukcesow. Orientujac sie w trudnosciach towarzyszacych badaniom biomedycznym nad naczelnymi, GenSys zdecydowalo sie zalozyc baze naukowa w Gwinei Rownikowej, gdzie zwierzeta byly na miejscu, w dzungli. To sprytne posuniecie pozwolilo uniknac krepujacych restrykcji importowo-eksportowych obowiazujacych na Zachodzie wobec badan nad naczelnymi, a rownoczesnie sprawialo, ze nie narazali sie na uciazliwe akcje obroncow praw zwierzat. Dodatkowo niezwykle zachecajace bylo to, ze glodny obcej waluty miejscowy rzad i jego skorumpowani urzednicy byli niezwykle podatni na oferty takich kompanii jak GenSys. Niewygodne prawa byly omijane lub uchylane dla wygody firmy. Legislatywa okazala sie tak przyjazna, ze uchwalila nawet prawo, wedlug ktorego mieszanie sie w sprawy GenSys mialo byc traktowane jako obraza panstwa.
Operacja okazala sie tak niewiarygodnie blyskotliwym sukcesem, ze GenSys rozszerzylo ja w celu uzyskania wygodnej bazy do wspolpracy z innymi kompaniami zajmujacymi sie biotechnologia, szczegolnie z farmaceutycznymi gigantami, dla ktorych mozna bylo poza kontrola wykonywac testy na malpach. Rozwoj zaszokowal planistow GenSys. Z kazdego punktu widzenia Strefa stawala sie imponujacym sukcesem finansowym.
Kevin zaparkowal samochod obok innego, rowniez terenowki z napedem na cztery kola. Poznal go po napisie na zderzaku: 'Czlowiek to malpa'. Przeszedl przez podwojne oszklone drzwi oznaczone szyldem: CENTRUM WETERYNARII. Za nimi wlasnie znajdowaly sie gabinet Edwardsa i sale badan.
Przywitala go Martha Blummer.
– Doktor Edwards jest w skrzydle szympansow – poinformowala. Martha byla sekretarka na weterynarii. Jej maz pelnil funkcje kierownika jednego z warsztatow.
Kevin skierowal sie do szympansiarni. To bylo jedno z niewielu miejsc, z ktorymi dobrze sie zaznajomil. Przeszedl przez kolejne drzwi i szedl dlugim, centralnym korytarzem do szpitala weterynaryjnego. Otoczenie wygladalo zupelnie jak w normalnym szpitalu lacznie z personelem, ubranym w szpitalne uniformy, a u wielu osob zauwazyl nawet stetoskopy.
Niektorzy z mijanych witali go skinieniem glowy, inni usmiechem, jeszcze inni serdecznym: 'Jak sie pan ma'. Kevin, oniesmielony, odpowiadal na pozdrowienia. Nikogo z tych ludzi nie znal z imienia.
Nastepne drzwi wprowadzily go do glownej czesci budynku zajmowanego przez malpy. Powietrze przesycal latwo wyczuwalny odor zwierzat. Na korytarzu dawalo sie slyszec sporadyczne krzyki i piski. Przez drzwi ze zbrojona szyba Kevin widzial duze klatki z malpami. Po sali krzatali sie ludzie w gumowych fartuchach i wysokich, gumowych butach, zmywajacy pomieszczenia zwierzat woda z wezy.
Szympansiarnia miescila sie w jednym z tych wysokich na dwa pietra skrzydel, ktore wychodzily z tylu budynku pod katem prostym i niknely w lesie. Kevin znajdowal sie teraz na parterze. Nagle odglosy zmienily sie. Oprocz wycia do jego uszu zaczely dochodzic pohukiwania.
Uchylil drzwi do sali i zwrocil sie z pytaniem o doktora Bertrama Edwardsa do jednego z pracownikow ubranych w odziez ochronna. Dowiedzial sie, ze weterynarz jest u malp bonobo.
Kevin wyszedl na klatke schodowa i wszedl na pietro. Pomyslal, ze to niezwykly zbieg okolicznosci, iz doktor Edwards znajduje sie u bonobo. Wlasnie w zwiazku z tymi malpami mieli sie spotkac.
Szesc lat wczesniej Kevin nie slyszal jeszcze o bonobo. Sytuacja zmienila sie gwaltownie, kiedy bonobo zostaly wybrane jako material doswiadczalny dla jego projektu. Teraz wiedzial, ze sa to istoty wyjatkowe. Kuzyni szympansow, od ponad poltora miliona lat zyjacy na izolowanym obszarze okolo dwudziestu pieciu tysiecy mil kwadratowych Zairu. W odroznieniu od szympansow spolecznosc bonobo miala strukture matriarchalna z wyraznie slabsza samcza agresja. Z tego tez powodu bonobo potrafily zyc w wiekszych grupach. Niektorzy nazywali je pigmejszympansami, ale w systematyce tworzyly osobny gatunek.
Kevin zastal doktora Edwardsa przed stosunkowo nieduza klatka aklimatyzacyjna. Wkladal reke przez prety, starajac sie nawiazac przyjacielski kontakt z dorosla samica bonobo. Inna samica siedziala pod przeciwlegla sciana klatki. Oczy nerwowo biegaly po nowym dla niej otoczeniu. Kevin wrecz wyczuwal jej przerazenie.
Doktor Edwards pohukiwal delikatnie, nasladujac dzwieki, ktorymi szympansy i bonobo porozumiewaly sie. Byl dosc wysokim mezczyzna, dobre osiem, dziesiec centymetrow wyzszym niz Kevin. Wlosy mial szokujaco jasne. Tworzyly dramatyczny kontrast z prawie czarnymi brwiami i rzesami. Ostro i wyraznie zarysowane brwi oraz wiecznie zmarszczone czolo nadawaly mu wyglad czlowieka zawsze zdziwionego.
Kevin przygladal sie przez moment. Przyjazny stosunek Edwardsa do zwierzat od samego poczatku niezwykle ujal Kevina. Rozumial, ze musialo to byc cos intuicyjnego, nie wyuczonego, i zawsze robilo na nim wrazenie.
– Przepraszam – odezwal sie w koncu.
Doktor Edwards podskoczyl jak oparzony. Nawet samica bonobo wrzasnela i pognala w drugi koniec klatki.
– Najmocniej przepraszam – powtorzyl Kevin.
Edwards usmiechnal sie i przylozyl reke do piersi.
– Nie ma potrzeby przepraszac. Bylem tak pochloniety, ze nie uslyszalem, jak pan wchodzi.
– Naprawde nie zamierzalem pana przestraszyc, doktorze Edwards – zaczal Kevin – ale…
– Kevin, prosze, mowilem juz raz, powtarzalem tuzin razy, na imie mi Bertram. Znamy sie przeciez od pieciu lat. Nie uwazasz, ze mowienie sobie po imieniu byloby w takiej sytuacji bardziej na miejscu?
– Oczywiscie – przyznal Kevin.
– Twoje zjawienie sie jest niezwykle fortunne – stwierdzil Bertram. – Mozesz poznac nasze dwie nowe podopieczne. – Wskazal na malpy wiercace sie nerwowo pod sciana klatki. Nadejscie Kevina zdenerwowalo je, ale powoli gore brala ciekawosc.
Kevin spojrzal w dramatycznie czlowiecze oblicza dwoch przedstawicielek naczelnych. U bonobo szczeki byly