Chet odlozyl skalpel i podszedl. Vinnie przesunal sie na szczyt stolu, ustepujac miejsca drugiemu patologowi.

– Co masz? Cos interesujacego? – Chet spojrzal w otwor w ciele.

– Bez watpienia. Znalazlem cala garsc srutu, ale odkrylem tez szwy na naczyniach krwionosnych.

– Gdzie? – Chet pochylil sie, ale nie potrafil odnalezc zadnych anatomicznych punktow orientacyjnych.

– Tutaj – Jack wskazal koncem uchwytu skalpela.

– Tak, widze je – w tonie Cheta dawal sie slyszec podziw. – Ladnie zacerowane. Niewiele srodblonka. To moze oznaczac, ze sa swieze.

– Tak tez sobie pomyslalem – powiedzial Jack. – Prawdopodobnie miesiac lub dwa. Pol roku to absolutnie gorna granica.

– I co to twoim zdaniem oznacza?

– Moim zdaniem szanse na identyfikacje wzrosly o tysiac procent – stwierdzil Jack. Wyprostowal sie i przeciagnal z zadowoleniem.

– Wiemy, ze ofiara przeszla operacje jamy brzusznej – wyciagal wnioski Chet. – Ale mnostwo ludzi ma operacje brzucha.

– Lecz nie takiego rodzaju jak u naszego faceta. Zaloze sie, ze z tymi szwami na tetnicy watrobowej i zyle watrobowej kwalifikuje sie do elitarnej grupy. Wedlug mnie calkiem niedawno mial przeszczepiona watrobe.

ROZDZIAL 8

5 marca 1997 roku

godzina 10.00

Nowy Jork

Raymond Lyons podciagnal mankiet koszuli spiety elegancka spinka i spojrzal na swojego cienkiego jak oplatek piageta. Byla dokladnie dziesiata. Odczuwal zadowolenie. Lubil byc punktualny, szczegolnie jesli chodzilo o spotkania w interesach, ale nie znosil przychodzenia przed czasem. Wczesniejsze przyjscie moglo zostac odczytane jak oznaka desperacji, a Raymond uznawal wylacznie negocjacje z pozycji sily.

Przez ostatnie kilka minut stal na narozniku Park Avenue i Siedemdziesiatej Osmej Ulicy, czekajac na umowiona godzine. Teraz, gdy nadeszla, poprawil krawat, kapelusz typu fedora i ruszyl w strone budynku przy Park Avenue numer 972.

– Szukam biura doktora Andersona – wyjasnil zazywnemu jegomosciowi, ktory otworzyl ciezkie frontowe drzwi z zelazna, misternie kuta kratownica i gruba szyba.

– Gabinet pana doktora ma osobne wejscie – odparl mezczyzna. Wyszedl na chodnik i wskazal droge.

Raymond dotknal palcami ronda kapelusza, dziekujac za informacje, i ruszyl w strone prywatnego wejscia doktora Andersona. Napis na mosieznej tabliczce zalecal: PROSZE DZWONIC I WEJSC PO SYGNALE. Raymond zastosowal sie do polecenia.

Natychmiast gdy drzwi zamknely sie za nim, Raymond poczul dojmujace uczucie zadowolenia. Wystroj wnetrza i zapach unoszacy sie w powietrzu przywolywaly na mysl pieniadze. Z przepychem wyposazono pomieszczenie w antyki i grube, orientalne dywany. Na scianach wisialy obrazy dziewietnastowiecznych malarzy.

Zblizyl sie do inkrustowanego francuskiego biurka. Elegancko ubrana, dostojnie wygladajaca recepcjonistka spojrzala na niego znad okularow do czytania. Na biurku, przodem do Raymonda, stala wizytowka: Mrs. ARTHUR P. AUCHINCLOSS.

Raymond przedstawil sie i z rozmyslem podkreslil fakt, ze takze jest lekarzem. Doskonale sie orientowal, ze recepcjonistki lekarzy staja sie nieznosnie impertynenckie, wiedzac, ze nie maja do czynienia z kims z branzy.

– Pan doktor oczekuje pana – powiedziala i zaraz niezwykle uprzejmie poprosila Raymonda, aby chwilke jeszcze poczekal w poczekalni.

– To pieknie urzadzone pomieszczenie – pochwalil Raymond.

– Rzeczywiscie – powiedziala pani Auchincloss.

– Czy to duzy gabinet? – zapytal.

– Tak, oczywiscie – odparla kobieta. – Doktor Anderson jest bardzo zapracowanym czlowiekiem. Mamy cztery w pelni wyposazone gabinety lekarskie i wlasny aparat do zdjec rentgenowskich.

Raymond usmiechnal sie. Latwo sie domysli jakich naduzyc Anderson musial dokonywac w najlepszych latach 'oplat lekarskich' za tak zwane diagnozy specjalistyczne. Z punktu widzenia Raymonda doktor Anderson stanowil doskonala zdobycz jako partner w ich przedsiewzieciu. Chociaz Anderson ciagle mial pewna, niewielka liczbe dostatecznie zamoznych pacjentow gotowych placic gotowka i mogl wykorzystac stare dobre koneksje, to jednak musial byc powaznie przycisniety narastajacymi klopotami zwiazanymi z utrzymaniem praktyki.

– Domyslam sie, ze to oznacza spory personel – powiedzial Raymond.

– Zatrudniamy tylko jedna pielegniarke – wyjasnila pani Auchincloss. – Niezwykle trudno znalezc dzisiaj pomoc na odpowiednim poziomie.

Tak, pewnie, zadumal sie Raymond. Jedna pielegniarka na cztery gabinety oznacza, ze lekarz musi miec olbrzymie klopoty. Ale nie podzielil sie swymi watpliwosciami z recepcjonistka. Zamiast tego powloczyl wzrokiem po wytapetowanych starannie scianach i powiedzial:

– Zawsze podziwialem te stara szkole, biura przy Park Avenue. Sa takie ucywilizowane i spokojne. Czlowiek nie potrafi sie wstrzymac, by nie obdarzyc ich natychmiast zaufaniem.

– Jestem przekonana, ze nasi pacjenci tak to wlasnie odczuwaja – przytaknela pani Auchincloss.

Otworzyly sie drzwi do gabinetu i stanela w nich starsza kobieta cala w klejnotach, w sukni od Gucciego. Weszla do biura. Byla przerazajaco chuda, a na twarzy miala tyle makijazu, ze usta zastygly jej w niezmiennym, sztywnym, afektowanym usmiechu. Za nia pojawil sie doktor Anderson.

Spojrzenia obu mezczyzn skrzyzowaly sie na ulamek sekundy, kiedy doktor kierowal pacjentke do biurka recepcjonistki i umawial sie na nastepna wizyte.

Raymond otaksowal lekarza wzrokiem. Byl wysokim mezczyzna o dystyngowanym wygladzie, takim jakim Raymond wedlug siebie takze sie cieszyl. Ale Waller nie byl opalony. Wrecz przeciwnie, jego cera miala szarawy odcien, a smutne oczy i zapadle policzki nadawaly mu wyglad czlowieka przemeczonego. O ile Raymond znal sie na tym, ciezkie czasy wypisane byly na jego twarzy.

Po serdecznym pozegnaniu z pacjentka Waller skinal reka na Raymonda, aby poszedl za nim. Poszli dlugim korytarzem, z ktorego wchodzilo sie do gabinetow lekarskich. Weszli jednak do prywatnego gabinetu Andersona.

Waller przedstawil sie z serdecznym tonem, ale i z wyrazna rezerwa. Odebral od Raymonda plaszcz i kapelusz, ktore ostroznie zawiesil na wieszakach w waskiej szafie.

– Kawy? – zapytal Waller.

– Chetnie – odparl Raymonds.

Kilka minut pozniej obaj usiedli z kawa, Waller za biurkiem, Raymond w fotelu dla gosci. On pierwszy zaczal rozmowe.

– To ciezkie czasy dla praktykujacego lekarza – zagail.

Waller wydal z siebie glos, ktory mial uchodzic za smiech, ale calkowicie pozbawiony radosci. Nie ulegalo watpliwosci, ze uwaga Raymonda nie rozbawila go.

– Mozemy zaoferowac panu mozliwosci znaczacego podniesienia dochodow oraz swiadczenia uslug na najwyzszym poziomie dla wybranych klientow. – Byl to wstep doskonale wycwiczony wieloletnia praktyka.

– Czy jest w tym przedsiewzieciu cos nielegalnego? – przerwal Waller. Ton jego glosu byl powazny, niemal irytujacy. – Jezeli tak, to nie jestem zainteresowany.

– Nic nielegalnego – zapewnil Raymond. – Po prostu sprawa jest nadzwyczajnie poufna. Przez telefon zobowiazal sie pan, ze oprocz pana, mnie i doktora Levitza nikt sie nie dowie o tej rozmowie.

– Tak dlugo, jak dlugo moje milczenie samo w sobie nie okaze sie przestepstwem – odpowiedzial Waller. – Nie chce zostac wystrychniety na dudka przez nierozwazne wlaczenie sie w niepewny interes.

– Nie ma powodu do obaw – jeszcze raz zapewnil Raymond. Usmiechnal sie. – Ale jezeli zdecyduje sie pan

Вы читаете Chromosom 6
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату