– Co? – Warren odezwal sie pierwszy raz, odkad znalezli sie w mieszkaniu Estebana. Nie byl wtajemniczony w cala sprawe. – Myslalem, ze w ten weekend Natalie i ja mamy sie z wami spotkac? Juz uprzedzilem Natalie.
– Oj – steknal Jack. – Zapomnialem o tym.
– Czlowieku, musisz zaczekac do sobotniego wieczoru, inaczej bede mial wielki problem, wiesz, o czym mowie. Juz ci mowilem, jak mi trula, zeby sie z wami zobaczyc.
Jack byl w tak doskonalym nastroju, ze przyszlo mu do glowy inne rozwiazanie.
– Mam lepszy pomysl. Dlaczego ty i Natalie nie moglibyscie poleciec z nami do Gwinei Rownikowej? My zapraszamy.
Laurie zamrugala. Nie byla pewna, czy dobrze uslyszala.
– Czlowieku, o czym ty mowisz? – zapytal Warren. – Postradales resztki tego swojego pokreconego rozumu. Mowimy o Afryce.
– Tak, Afryka – powtorzyl Jack. – Skoro Laurie i ja musimy jechac, moglibysmy uczynic te wyprawe tak przyjemna, jak tylko sie da. A wlasciwie, panie Esteban, moze pan z malzonka rowniez pojechalibyscie z nami? Zrobimy sobie wycieczke.
– Mowi pan powaznie? – zapytal Esteban.
Twarz Laurie wyrazala zupelne niedowierzanie.
– Pewnie, ze mowie powaznie – zapewnil Jack. – Najlepiej odwiedzic nieznany kraj z kims, kto kiedys tam mieszkal. Przeciez to nie tajemnica. Ale powiedzcie mi, czy wszyscy bedziemy potrzebowali wiz?
– Tak, ale ambasada Gwinei Rownikowej znajduje sie tutaj, w Nowym Jorku – poinformowal Esteban. – Dwa zdjecia, dwadziescia piec dolarow i informacja z banku, ze nie jest sie biedakiem, wystarcza, by otrzymac wize.
– Jak mozna sie dostac do Gwinei Rownikowej?
– Do Bata najlatwiej przez Paryz. Z Paryza kursuje codziennie samolot do Douala w Kamerunie. Z Douala zas jest codzienne polaczenie z Bata. Mozna tez leciec przez Madryt, ale z Hiszpanii sa tylko dwa loty w tygodniu, do Malabo na wyspie Bioko.
– Wyglada wiec na to, ze Paryz wygral – rozstrzygnal Jack.
– Teodora! – Esteban zawolal zone z kuchni. – Lepiej, zebys tu przyszla.
– Jestes szalonym czlowiekiem – powiedzial Warren do Jacka. – Wiedzialem o tym od pierwszego dnia, kiedy zobaczylem cie na boisku. Ale cos ci powiem, zaczyna mi sie to podobac.
ROZDZIAL 17
7 marca 1997 roku
godzina 6.15
Cogo, Gwinea Rownikowa
Budzik Kevina zadzwonil o szostej rano. Na dworze bylo jeszcze ciemno. Wychodzac spod moskitiery, wlaczyl swiatlo, zeby znalezc szlafrok i pantofle. Suchosc w ustach i lekki, pulsujacy bol glowy przypomnialy o winie z poprzedniego wieczoru. Drzaca reka wzial ze stolika przy lozku szklanke z woda i sporo wypil. Tak pokrzepiony wstal i na trzesacych sie nogach poszedl zapukac do drzwi goscinnych pokoi.
Poprzedniego wieczoru zdecydowali w trojke, ze obie panie zostana u Kevina na noc. Bylo tu mnostwo pokoi, uznali wiec, ze o wiele szybciej zbiora sie do wyjazdu z jednego miejsca, a poza tym zapewne wzbudza mniej zainteresowania. W efekcie, okolo dwudziestej trzeciej, wsrod smiechow i zartow Kevin zawiozl kobiety do ich mieszkan, aby zabraly niezbedne na noc drobiazgi, zmiane ubrania i prowiant zakupiony w kantynie.
Kiedy sie pakowaly, Kevin pojechal szybko do laboratorium po urzadzenia do lokalizacji bonobo, latarki i mape topograficzna wyspy.
Do kazdego pokoju Kevin pukal dwukrotnie. Pierwszy raz lekko, delikatnie, a kiedy nie bylo odpowiedzi, bardziej zdecydowanie, glosniej, az uslyszal odpowiedz. Wyczul, ze panie cierpia na kaca. W kuchni zjawily sie znacznie pozniej, niz planowali. Obie usiadly i bez slowa wypily po filizance mocnej kawy.
Po sniadaniu odzyskali chec do zycia. Wlasciwie po wyjsciu z domu poczuli sie wyraznie ozywieni i rozbawieni, jakby wyruszali na majowke. Pogoda byla tak dobra, jak tylko mogla byc w tej czesci swiata. Nadchodzil swit i nad glowami wylanialo sie czyste rozowo-srebrzyste niebo. Na poludniu skrajem ciagnely male, pufiaste obloczki. Nad zachodnim horyzontem gromadzily sie jednak zlowieszczo wygladajace purpurowe chmury burzowe, choc znajdowaly sie ciagle nad oceanem i najpewniej mialy tam zostac przez caly dzien.
Kiedy szli w strone brzegu, oczarowal ich koncert budzacych sie ptakow. Spiewaly i skrzeczaly blekitne turaki, papugi, tkacze, afrykanskie rybolowy i kosy. Powietrze wypelnilo sie ich barwami i glosami.
Miasto zdawalo sie wyludnione. Nie bylo pieszych ani samochodow, a domy ciagle byly pozamykane jak na noc. Jedyna osoba, ktora dostrzegli, byl tubylec zamiatajacy podloge w 'Chickee Hut Bar'.
Wyszli na zbudowane przez GenSys molo. Bylo szerokie na ponad szesc metrow i wysokie na prawie dwa metry. Grubo ciosane deski byly jeszcze wilgotne od rosy. Na koncu mola znajdowal sie drewniany trap, po ktorym schodzilo sie na poklad do cumowania lodzi. Poklad wydawal sie jakos tajemniczo zawieszony. Powierzchnia idealnie gladkiej wody zasnuta byla mgielka, ktora ciagnela sie jak okiem siegnac.
Tak jak dziewczyny obiecaly, na wodzie czekala przymocowana do przystani dluga lodz motorowa. Dawno temu pomalowano ja na czerwono z podluznym, bialym pasem, ale farba juz wyblakla, a czesciowo oblazla. W trzech czwartych dlugosci nad pokladem wznosil sie dwustronnie spadzisty trzcinowy daszek na drewnianych palikach. W tak skonstruowanym szalasie, zainstalowano lawki wzdluz burt. Staromodny silnik przyczepiony byl do rufy od zewnatrz. Do lodzi bylo przymocowane linka jeszcze mniejsze czolno z czterema waskimi laweczkami osadzonymi miedzy burtami.
– Niezle, co? – zapytala Melanie, lapiac za cume i przyciagajac lodz do mola.
– Jest wieksza, niz sadzilem – przyznal Kevin. – Jezeli silnik wytrzyma, powinno byc w porzadku. Nie usmiecha mi sie wioslowac taki kawal drogi.
– W najgorszym razie zawrocimy – odparla nieustraszona Melanie. – Ruszamy zreszta w gore rzeki.
Zaladowali na poklad sprzet i prowiant. Melanie zostala na razie na przystani, a Kevin przeszedl na rufe lodzi i przyjrzal sie silnikowi. Opisany byl po angielsku. Otworzyl przepustnice i pociagnal za linke urzadzenia rozruchowego. Ku jego wielkiemu zdziwieniu silnik natychmiast zaskoczyl. Kevin skinal na Melanie, zeby wsiadla, spuscil srube do wody i odbili od brzegu.
Kiedy odplywali od przystani, wszyscy spogladali w strone Cogo, zeby sie zorientowac, czy ktokolwiek zauwazyl ich wyjazd. Jednak mezczyzna sprzatajacy w barze, jedyna spotkana przez nich osoba, nie zwrocil uwagi na trojke turystow.
Jak zaplanowali, ruszyli na zachod, sugerujac podroz do Acalayong. Kevin otworzyl przepustnice do polowy, uznajac te predkosc za przyjemna. Lodz byla duza i ciezka, a mimo to miala male zanurzenie. Popatrzyl na lodke na linie. Plynela spokojnie za nimi.
Halas silnika uniemozliwial swobodna rozmowe, wiec kontentowali sie pieknem okolicy. Slonce jeszcze calkiem nie wzeszlo, lecz niebo bylo jasniejsze, a cumulusy na wschodzie, nad Gabonem, polyskiwaly zlotem. Po prawej stronie linia brzegowa Gwinei Rownikowej rysowala sie niczym solidna sciana zieleni zanurzonej wprost w wodzie. Po rozleglym ujsciu rzeki rozsiane byly inne lodzie. Jak duchy bezszelestnie przemykaly po wodzie nadal otulonej mgielka.
Kiedy Cogo znikalo za burta, Melanie klepnela Kevina w ramie. Spojrzal w jej strone, a ona natychmiast wykonala szeroki gest reka. Kevin skinal i skierowal lodz na poludnie.
Po dziesieciu minutach zaczal powoli skrecac na wschod. Znajdowali sie co najmniej o mile od brzegow Cogo, wiec trudno bylo rozroznic pojedyncze budynki.
Wreszcie nad horyzontem pojawila sie potezna, czerwonozlota kula. W pierwszej chwili mgla byla tak gesta, ze spogladajac prosto w slonce, nie trzeba bylo chronic oczu. Jednak mgly zaczely blyskawicznie parowac i w tej samej chwili promienie sloneczne staly sie bardziej intensywne. Melanie pierwsza zalozyla okulary przeciwsloneczne, ale Candace i Kevin niezwlocznie poszli w jej slady. Po paru minutach zaczeli zdejmowac z siebie kolejne warstwy odziezy, wlozone dla ochrony przed chlodem poranka.
Po lewej stronie ciag wysp dochodzil az do wybrzeza Gwinei Rownikowej. Kevin zaczal skrecac na polnoc,