– Jest jeszcze kilka. Wszystkie odchodza od Lago Hippo. Mysle, ze wycieli te drogi dla latwiejszego odlowu – dodala Melanie.
– Ja tez tak podejrzewam – zgodzil sie.
Spogladal w ciemna wode. Widzial kawalki roslin dryfujace w te sama strone, w ktora plyneli. Znajdowali sie na pewno w nurcie rzeki. Odkrycie dodalo Kevinowi animuszu.
– Wlacz urzadzenia do lokalizacji. Sprawdz, czy zwierze numer szescdziesiat poruszylo sie od czasu, kiedy ostatnio sprawdzalismy – poprosil Melanie.
Wlaczyla urzadzenie i wybrala odpowiednia opcje.
– Nie wydaje mi sie, zeby sie poruszyl. – Zredukowala skale, tak aby byla zblizona do podzialki mapy topograficznej i zlokalizowala czerwony punkt. – Jest ciagle w tym samym miejscu na bagnach.
– Przynajmniej uda nam sie rozwiazac te zagadke, jesli nie odnajdziemy innych osobnikow – stwierdzil Kevin.
Przed soba mieli wysoka na trzydziesci metrow, zielona sciane dzungli. Kiedy mineli ostatni zakret przesmyku wiodacego przez bagna, zobaczyli, ze ginie wsrod zieleni.
– Za chwile wplyniemy w cien – poinformowala Candace. – Powinno sie zrobic troche chlodniej.
– Nie licz na to – zaprzeczyl Kevin.
Odpychajac pnacza na boki, wplyneli w wieczny mrok lasu. Wbrew oczekiwaniom Candace, znalezli sie w dusznym, goracym powietrzu. Nie poruszal nim najslabszy chocby wietrzyk, wszystko ociekalo wilgocia. Chociaz gesta zaslona konarow, poskrecanych pnaczy i mchow skutecznie odcinala dostep promieniom slonecznym, rownoczesnie utrzymywala tu cieplo, dzialajac jak gruby koc. Niektore liscie osiagaly srednice trzydziestu centymetrow. Cala trojka byla wrecz zszokowana ciemnoscia, jaka panowala w tym zielonym tunelu, dopoki ich oczy nie przywykly do mroku. Powoli wylanialy sie z niego szczegoly, ale sceneria przypominala czas tuz przed zachodem slonca. Natychmiast, gdy opadla za nimi pierwsza galaz, zostali zaatakowani przez roje owadow: moskitow, bydlecych bakow, pszczol trigona. Melanie jak szalona zaczela szukac plynu przeciw owadom. Opryskawszy sie, podala go przyjaciolom.
– Smierdzi jak na gnijacych moczarach – narzekala Melanie.
– Jest przerazajaco. Przed chwila widzialam weza, a nienawidze ich – przylaczyla sie Candace.
– Dopoki siedzimy w lodzi, wszystko jest w porzadku – uspokajal Kevin.
– Wiec lepiej, zebysmy sie nie wywrocili – ostrzegla Melanie.
– Nawet o tym nie mysl! – jeknela Candace. – Musicie pamietac, ze jestem tu nowa. Wy siedzicie tu od lat.
– Naprawde powinnismy sie martwic o krokodyle i hipopotamy. Kiedy zobaczycie jakiegos, dajcie natychmiast znac – przypomnial Kevin.
– No, swietnie! No i co zrobimy, jak je zobaczymy? – zareagowala nerwowo Candace.
– Nie zamierzalem cie straszyc. Mysle, ze jezeli nie doplyniemy do jeziora, nie spotkamy zadnego.
– A jezeli? – pytala Candace. – Moze powinnam byla jednak zapytac o niebezpieczenstwa czyhajace na tej wyprawie, zanim wyruszylismy.
– Nie beda nas niepokoic. Przynajmniej tak mi opowiadano. Dopoki sa w wodzie, musimy jedynie zachowac odpowiedni dystans. Gdy wychodza na lad, moga stac sie w nieprzewidywalny sposob agresywne, a zarowno krokodyle, jak i hipopotamy biegaja szybciej, niz potrafimy sobie wyobrazic.
– Nagle nasza wycieczka przestala mi sie podobac – stwierdzila Candace. – Myslalam, ze bedzie przyjemniej.
– Nie ma powodow wpadac w panike – uspokajala Melanie. – Poza tym nie przyplynelismy tu zwiedzac. Jestesmy tu, bo mamy powazny powod.
– Nie tracmy nadziei, ze nam sie uda – powiedzial Kevin. Doskonale rozumial uczucia Candace. Sam przeciez z trudem dal sie namowic na te wyprawe.
Nie liczac owadow, najliczniej swiat zwierzat reprezentowaly ptaki. Bez konca migaly miedzy konarami, wypelniajac powietrze spiewami.
Po drugiej stronie kanalu las tworzyl nieprzenikniona gestwine. Tylko wyjatkowo udawalo im sie dostrzec cos dalej niz piec, szesc metrow od brzegu. Nawet linie brzegow byly niewidoczne, ukryte za splatanymi roslinami wodnymi i wystajacymi z ziemi korzeniami.
Kevin, wioslujac, spogladal w atramentowa wode, po ktorej skakaly niezliczone wodne pajaczki. Kazdy ruch wioslem tworzyl babelki powietrza i wywolywal niezwykle zamieszanie.
Kanal wkrotce przestal sie wic. Nurt wyprostowal sie, znacznie ulatwiajac wioslowanie. Obserwujac pnie mijanych drzew, Kevin doszedl do wniosku, ze posuwaja sie teraz z predkoscia szybkiego marszu. W takim tempie powinni doplynac do Lago Hippo za dziesiec, najdalej pietnascie minut.
– Moze sprobujemy zlokalizowac jakies bonobo – zaproponowal Kevin. – Sprawdzimy, czy przebywaja w tej chwili w poblizu.
Melanie wyjela laptop, gdy nagle z jej lewej strony cos sie poruszylo w koronie drzewa. Chwile pozniej glebiej w lesie uslyszeli trzask galazek.
Candace przycisnela rece do piersi.
– O rety! Co to bylo?
– Pewnie jedna z tych malych antylop. Jest ich pelno nawet na wyspach – domyslil sie Kevin.
Melanie wrocila do lokalizowania malp. Wkrotce poinformowala, ze w poblizu nie ma bonobo.
– Oczywiscie. Sa zbyt plochliwe – uznal Kevin.
Dwadziescia minut pozniej Candace zauwazyla, ze tuz przed nimi roslinnosc przerzedzila sie na tyle, ze widac promienie slonca.
– To znaczy, ze doplywamy do jeziora.
Po kilku silniejszych ruchach wioslem lodka wplynela na spokojne wody Lago Hippo. Zamrugali powiekami w ostrym sloncu i natychmiast siegneli po okulary przeciwsloneczne.
Jezioro nie bylo duze. Wlasciwie wygladalo raczej jak wydluzony staw, upstrzony wieloma gesto porosnietymi wyspami pelnymi bialych ibisow. Brzeg byl zarosniety trzcina. Na powierzchni wody rozrzucone tu i tam kwitly biale lilie. Fragmenty roslin swobodnie plywajace po wodzie, dostatecznie duze, aby utrzymac na sobie male ptaki, obracaly sie leniwie, popychane lekkim wietrzykiem.
Sciana lasu cofala sie na brzegach, tworzac spore trawiaste laki, wielkosci okolo akra. W kilku miejscach rosly kepami palmy. Po lewej stronie ponad linie koron drzew wynosil sie wysoko grzbiet gorski wyraznie odcinajacy sie na tle porannego nieba.
– Tu jest naprawde pieknie – zachwycila sie Melanie.
– Widok przypomina mi obrazy przedstawiajace czasy prehistoryczne – stwierdzil Kevin. – Wyobrazam sobie jeszcze na pierwszym planie pare brontozaurow.
– O Boze, po lewej widze hipopotamy! – zawolala Candace alarmujaco.
Kevin popatrzyl we wskazanym kierunku. Nie bylo watpliwosci. Ponad wode wystawaly oczy i uszy z tuzina tych poteznych ssakow. Na wystajacych czubkach lbow puszyly sie liczne male, biale ptaki.
– Nic nam nie grozi – zapewnil Candace. – Popatrz, jak wolno odsuwaja sie od nas. Nie powinny przysporzyc nam zadnych klopotow.
– Nigdy nie bylam wielka milosniczka zycia na lonie natury – przyznala Candace.
– Nie musisz sie tlumaczyc. – Doskonale pamietal niepokoj, jaki odczuwal w czasie pierwszej wizyty w Cogo.
– Wedlug mapy niedaleko stad, na lewym brzegu powinien prowadzic trakt – powiedziala Melanie.
– O ile pamietam, jest to sciezka biegnaca wzdluz wschodniego brzegu jeziora – potwierdzil Kevin. – Zaczyna sie przy moscie.
– Racja. Najbardziej zbliza sie do nas wlasnie z lewej strony.
Kevin skrecil w strone brzegu i zaczal wypatrywac przecinki w sitowiu. Niestety, nie znalazl dogodnego miejsca.
– Chyba bedziemy musieli powioslowac przez sitowie – powiedzial.
– Z pewnoscia nie wysiade z lodzi, dopoki nie przybijemy do stalego ladu – zakomunikowala Melanie.
Kevin poprosil Candace, zeby przestala wioslowac, kiedy wprowadzil lodke w sciane trzciny wysokosci doroslego mezczyzny i poczul na calym ciele szybkie uderzenia. Ku zaskoczeniu wszystkich, lodz przemykala przez wodne zarosla bez trudnosci, robiac jedynie sporo halasu, trac burtami o wystajace z wody lodygi. Wczesniej niz