– Sluchaj, Thomas – odezwal sie Ballantine – nie zycze sobie sprzeczek wokol tej sprawy. Musisz zrozumiec, ze uniwersytet wywiera na mnie nacisk, bysmy wiecej czasu w salach operacyjnych poswiecali dydaktyce. Zwlaszcza teraz, po tym artykule w 'Time'. Tego rodzaju reklama moze sie nam bardzo przydac. George ma racje mowiac, ze ty dysponujesz nieproporcjonalnie duza iloscia czasu w sali operacyjnej. Przepraszam cie bardzo, ze mowimy o tym przy tego rodzaju okazji, ale…
– Ale co?
– Ty prowadzisz prywatna praktyke – zaznaczyl Ballantine. – Jesli zgodzisz sie przejsc na etat, moge ci zagwarantowac pelna profesure i…
– Tytul asystenta profesora kliniki w zupelnosci mi wystarcza – przerwal mu Thomas. Nagle wszystko stalo sie dla niego jasne. Nowy harmonogram byl kolejna proba wywarcia nacisku, zeby zrezygnowal z prywatnej praktyki.
– Chyba zdajesz sobie sprawe z tego, ze moj nastepca na stanowisku szefa oddzialu kardiochirurgu musi byc pracownikiem etatowym.
– Wobec tego rozumiem, ze mam traktowac to ograniczenie moich godzin w sali operacyjnej jako fakt dokonany? – zapytal Thomas, ignorujac sugestie Ballantine'a.
– Przykro mi, Thomas, ale tak. Chyba ze otrzymamy jeszcze jedna sale, ale to – jak ci wiadomo – niepredko moze nastapic.
Thomas gwaltownie odwrocil sie ku wyjsciu.
– Rozumiem, ze pomyslisz jeszcze o przejsciu na etat – zawolal za nim Ballantine.
– Zastanowie sie – odpowiedzial juz przy drzwiach Thomas, ale wiedzial, ze nie mowi prawdy.
Wyszedl z sali wykladowej i zbiegl po schodach na nizsze pietro. Tutaj przystanal, zamknal oczy i trzymajac sie poreczy trzasl sie jak w goraczce. Ale to trwalo krotko. Po chwili wyprostowal sie, odzyskal panowanie nad soba. Zawsze kierowal sie rozsadkiem i byl przeciwny biurokratycznym wynaturzeniom. Miedzy Ballantine'em a Shermanem musi istniec jakies tajemnicze porozumienie. Teraz juz wiedzial, o co im chodzi, nie byl tylko pewien, czy wie wszystko. Prawdopodobnie chodzi nie tylko o zmiane w harmonogramie – nie mogl sie wyzbyc niepokoju, ze za tym kryje sie jakas gra.
Rozdzial III
Cassi zawsze z lekiem zanurzala pasek testowy w swoim moczu. Nie dlatego, zeby te troche cukru stanowilo jakis wielki problem, zwlaszcza ze zdarzalo sie tylko od czasu do czasu. Bylo to raczej sprawa emocji: jesli byl cukier, nalezalo uwazac na siebie; mialo to znaczenie bardziej psychologiczne niz praktyczne.
Swiatlo w szpitalnej toalecie bylo slabe, dlatego Cassi uchylila nieco drzwi, zeby lepiej przyjrzec sie paskowi. Nie zmienil barwy. Po nieprzespanej nocy i owocowym jogurcie zamiast obiadu nie byla zaskoczona stwierdzajac niewielka obecnosc cukru. Byla zadowolona, ze ilosc insuliny, ktora sobie aplikowala, i dieta pozostawaly w przyblizonej rownowadze. Chociaz internista, doktor Malcolm Mcinery, wspominal cos o mozliwosci przejscia na staly doustny sposob przyjmowania insuliny, Cassi nie chciala o tym slyszec. Nie miala ochoty zmieniac metody kuracji, ktora zdawala egzamin. Przyzwyczaila sie juz do robienia sobie dwa razy dziennie zastrzykow: jednego przed sniadaniem, drugiego przed kolacja. Nie sprawialo jej to najmniejszego klopotu.
Przymknela prawe oko i przyjrzala sie paskowi dokladnie. Odnosila wrazenie, jakby patrzyla przez grube, przycmione szklo. Klopoty z okiem martwily ja szczegolnie, gdyz slepoty obawiala sie bardziej niz smierci. O smierci mogla zapomniec, natomiast o mozliwosci utraty wzroku nie, gdyz pogarszajacy sie stan lewego oka ciagle jej o tym przypominal. Wszystko stalo sie tak nagle. Pewnego dnia stwierdzono, ze peklo jej naczynko krwionosne i krew dostala sie do ciala szklistego.
Myjac rece Cassi przygladala sie sobie uwaznie w lustrze. Zarowka rzucala lagodne swiatlo na twarz, przydajac zywych kolorow jej cerze. Spojrzala na swoj nos: byl troche za maly. Natomiast zewnetrzne kaciki oczu byly nadto uniesione do gory, tak jakby zostaly odciagniete przez zaczesane do tylu wlosy. Cassi probowala ocenic obiektywnie swoja urode: czy rzeczywiscie byla taka atrakcyjna, jak to jej czesto mowiono? Nigdy nie uwazala sie za piekna. Sadzila, ze choroba zostala wypisana wielkimi literami na jej twarzy i ze kazdy o niej wie i sie nad nia lituje.
Nie zawsze tak bylo. Na studiach Cassi usilowala zminimalizowac role choroby w swoim zyciu i nawet jej sie to udawalo. Choc nigdy nie zapominala o przyjmowaniu lekarstw i diecie, obie te sprawy traktowala jak inne codzienne obowiazki.
Inne podejscie do jej choroby mieli zatroskani rodzice, zwlaszcza matka. Oboje uwazali, ze Cassi musi przestrzegac surowej dyscypliny w sposobie odzywiania i trybie zycia.
Konflikt wybuchl przy okazji studenckiego balu.
Owego dnia Cassi wrocila z uczelni rozentuzjazmowana i podniecona. Bal mial sie odbyc w najlepszym lokalu klubowym, a po nim uczestnicy mieli zjesc wspolne sniadanie na uczelni. Po sniadaniu cala grupa planowala wyjazd na reszte weekendu na wybrzeze do New Jersey.
Ku swojemu zaskoczeniu Cassi zostala zaproszona na bal przez Tima Bartholomew, jednego z najbardziej lubianych na uczelni studentow. Choc Tim wielokrotnie rozmawial z Cassi – oboje spotykali sie na wykladach fizyki – nigdy dotad nigdzie jej nie zapraszal. Perspektywa pojscia na bal z bardzo atrakcyjnym chlopcem wywarla na Cassi ogromne wrazenie.
Szczesliwa, najpierw podzielila sie dobra wiadomoscia ze swoim ojcem. Ojciec, profesor geologii w Columbia University, czlowiek raczej oschly, przyjal wiadomosc bez entuzjazmu, choc widzac radosc Cassi byl raczej zadowolony. Matka za to zareagowala rygorystycznie. Wychodzac z kuchni oswiadczyla, ze Cassi moze pojsc na bal, ale na sniadanie powinna wrocic do domu.
– Na takich imprezach nie przygotowuja potraw specjalnie dla cukrzykow – stwierdzila – a co sie tyczy wyjazdu na wybrzeze, to sprawa jest wykluczona.
Nie spodziewajac sie takiej reakcji, Cassi nie wiedziala jak sie zachowac. Zaczela gorzko plakac i tlumaczyc, ze przeciez zawsze pamieta o przyjeciu lekarstw, o diecie i ze wobec tego matka nie powinna jej zabraniac udzialu w calej imprezie.
Pani Cassidy byla jednak nieugieta: oswiadczyla, ze ma na wzgledzie wylacznie jej dobro i Cassi wreszcie powinna sobie uswiadomic oczywisty fakt, ze nie jest zupelnie normalnym czlowiekiem.
Cassi zaczela krzyczec, ze czuje sie najzupelniej normalna i ze ma takie samo prawo do zycia jak inne dziewczeta.
Matka objela ja ramieniem i zaczela tlumaczyc, ze jest chora na nieuleczalna chorobe i im predzej sie z tym pogodzi, tym lepiej dla niej.
Cassandra uciekla do swojego pokoju zamykajac za soba drzwi i do konca dnia z nikim nie chciala rozmawiac. Nastepnego ranka oswiadczyla matce, ze zadzwonila do Tima i powiedziala mu, ze nie moze pojsc na bal, gdyz jest chora. Tim byl mocno zawiedziony, poniewaz nie mial pojecia o chorobie Cassi.
Przegladajac sie w szpitalnym lustrze, Cassi wrocila myslami do rzeczywistosci. Zastanawiala sie, w jakim stopniu udalo jej sie poznac swoja chorobe. O, teraz wiedziala o niej bardzo wiele i w kazdej chwili mogla cytowac odpowiednie dane i liczby. Ale czy ta wiedza warta byla jej poswiecen? Na to pytanie nie znalazla odpowiedzi. Spojrzala na znajdujace sie w nieladzie wlosy.
Wyjawszy z nich wszystkie spinki i grzebienie, potrzasnela energicznie glowa. Bujne, piekne loki opadly na ramiona, otaczajac twarz wspaniala korona. Sprawnym ruchem reki odrzucila je do tylu. Gdy po chwili wyszla z lazienki, czula sie odswiezona i odprezona.
Drobiazgi, ktore wczoraj wieczorem przyniosla do szpitala latwo zmiescily sie w brezentowej torbie na ramie, mimo iz wczesniej wlozyla do niej gruby plik odbitek artykulow prasowych na tematy medyczne. Chodzila z ta torba juz od czasow studenckich i mimo ze byla ona juz troche przybrudzona i mocno wytarta, nigdy sie z nia nie rozstawala. Po obu jej stronach byly przyklejone duze czerwone serca. Z okazji zakonczenia studiow otrzymala w prezencie nowa skorzana torbe, ale wolala stara – teczka wydawala jej sie zbyt pretensjonalna. Ponadto torba byla bardziej pojemna.
Spojrzala na zegarek. Byla piata trzydziesci, o tej porze zwykle opuszczala szpital. W tym czasie Thomas przyjmowal ostatnich pacjentow w swoim gabinecie.
Zarzucajac torbe na ramie Cassi pomyslala, ze zaleta pracy na oddziale psychiatrii jest fakt, iz wszystko tu