Pozostale dni wykorzystywali na opracowanie pelnej dokumentacji zbadanych przypadkow. Zawsze bylo mnostwo dokumentow z wydzialu dochodzeniowego, z laboratorium, ze szpitali i od lekarzy rodzinnych, w koncu z policji. Do tego lekarze musieli przegladac preparaty mikroskopowe przygotowywane do kazdego przypadku przez laboratorium histologiczne.
Jack usiadl i odepchnal na bok czesc papierow od dawna zalegajacych biurko, zeby zrobic nieco miejsca do pracy.
– Dobrze sie czules rano? – zapytal Chet.
– Troszke mnie trzeslo – przyznal Jack. Wydobyl aparat telefoniczny spod sterty raportow laboratoryjnych i otworzyl pierwsza z przyniesionych przed chwila teczek. Zaczal przegladac jej zawartosc. – A ty?
– Swietnie. No aleja przywyklem do odrobiny wina i czegos tam jeszcze. A poza tym wspomnienie tych kurczaczkow pomaga, szczegolnie Colleen. Wieczor jest aktualny, co?
– Chcialem o tym porozmawiac.
– Obiecales – przypomnial Chet.
– Wlasciwie to nie obiecalem – uznal Jack.
– No co ty – proszaco zaczal Chet. – Nie zalamuj mnie. Beda czekaly na nas. Moga sobie pojsc, jak pokaze sie sam.
Jack wnikliwie przyjrzal sie koledze zza biurka.
– Nie rob mi tego. Prosze! – nalegal Chet.
– Niech tam, w porzadku – zgodzil sie niechetnie Jack. – Tylko ten raz. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, do czego mnie potrzebujesz. Sam doskonale dajesz sobie rade.
– Dzieki, chlopie. Jestem twoim dluznikiem.
Jack znalazl karte identyfikacyjna z numerami telefonow do Maurice'a Harda, meza Susanne. Byly dwa, do biura i domowy. Zadzwonil do domu.
– Do kogo dzwonisz?
– Jestes wscibskim sukinsynem – zazartowal Jack.
– Musze cie kontrolowac, zebys przypadkiem sam sie nie wyrzucil z roboty.
– Dzwonie do meza kolejnej ofiary naszej dziwnej infekcji. Wlasnie wykonalem badania i jestem w kropce. Z klinicznego punktu widzenia wyglada na dzume, ale nie wierze, ze to dzuma.
Sluchawke podniosla gosposia. Poproszona o przywolanie pana Harda, poinformowala, ze Hard jest w pracy. Jack zadzwonil pod drugi numer. Tym razem odebrala sekretarka. Wyjasnil, kim jest, i polaczyla go.
– Jestem zaskoczony – powiedzial do Cheta, zaslaniajac dlonia sluchawke. – Facetowi dopiero co zmarla zona, a on siedzi w biurze. To jest mozliwe tylko w Ameryce!
Maurice Hard w koncu sie zglosil. Glos mial napiety. Bez watpienia ten czlowiek znajdowal sie w glebokim stresie. Jack uwazal, ze moglby powiedziec cos o swych uczuciach, o tym, jak mu przykro, czy cos podobnego, lecz cos go powstrzymalo. Zamiast tego jeszcze raz sie przedstawil, wyjasnil, kim jest i po co dzwoni.
– Czy nie powinienem przedtem porozumiec sie ze swoim prawnikiem? – zapytal Maurice.
– Prawnikiem? A dlaczego z prawnikiem?
– Rodzina mojej zony snuje dziwaczne przypuszczenia. Uwazaja, ze mialem cos wspolnego ze smiercia zony. Sa szaleni. Bogaci, ale kompletnie szaleni. Mielismy z Susanne lepsze i gorsze dni, ale nigdy nie skrzywdzilibysmy sie nawzajem w zaden sposob.
– Czy nie wiedza, ze panska zona zmarla na smiertelna chorobe, ktora sie zarazila w szpitalu? – zapytal zaskoczony przebiegiem rozmowy Jack.
– Staralem sie im to wyjasnic.
– Naprawde nie wiem, co powiedziec. Nie do mnie nalezy udzielanie panu rady w sprawie prawnego zabezpieczenia.
– A niech tam, niech pan zadaje te swoje pytania – zgodzil sie Maurice Hard. – Nie wydaje mi sie, zeby to mialo sprawiac jakas roznice. Ale prosze pozwolic, ze ja pierwszy o cos pana zapytam. Czy to byla dzuma?
– To jeszcze nie jest przesadzone. Obiecuje, ze jak tylko sie upewnimy, przedzwonie do pana.
– Bylbym bardzo zobowiazany. No wiec, co chcialby pan wiedziec?
– Wiem, ze ma pan psa. Czy jest zdrowy?
– Jak na siedemnastoletniego psa to jest zdrowy.
– Proponowalbym panu, aby zabral go pan do weterynarza i kazal zbadac, wyjasniajac, ze panska zona zmarla na bardzo grozna chorobe zakazna. Chcialbym miec pewnosc, ze cokolwiek to jest, pies nie jest nosicielem.
– A mogloby tak byc? – zapytal zaniepokojony Maurice.
– Mozliwosc jest niewielka, ale istnieje – odpowiedzial Jack.
– Dlaczego nie powiedzieli mi o tym w szpitalu? – zapytal Maurice Hard.
– Na to nie umiem panu odpowiedziec. Jednak przypuszczam, ze wspomnieli, iz powinien pan brac antybiotyki?
– Tak, juz zaczalem. Ale ta sprawa z psem wytracila mnie z rownowagi. Powinni powiedziec.
– Jest jeszcze sprawa podrozowania – powiedzial Jack. – Jak zostalem poinformowany, panska zona nie odbywala ostatnio zadnych podrozy, prawda?
– Owszem – przytaknal Maurice. – Zle sie czula w ciazy, glownie z powodu chorego kregoslupa. Nie wyjezdzalismy nigdzie z wyjatkiem wycieczki do naszego domku w Connecticut.
– Kiedy byliscie tam panstwo ostatni raz?
– Jakies poltora tygodnia temu. Lubila tam przebywac.
– To wiejska posiadlosc?
– Siedemdziesiat akrow pol i las – wyjasnil z duma Maurice. – Piekny zakatek. Mamy nawet wlasny staw.
– Czy panska zona wychodzila na spacery do lasu?
– Codziennie. To byla jej najwieksza przyjemnosc. Uwielbiala karmic sarny i kroliki.
– Czy duzo tam krolikow?
– Wie pan, jak to jest z krolikami. Za kazdym razem, kiedy zjawialismy sie na wsi, bylo ich wiecej. Prawde powiedziawszy, to prawdziwe utrapienie. Wiosna i latem zzeraja wszystkie kwiaty.
– Czy macie jakies klopoty ze szczurami?
– O niczym takim nie wiem. Sadzi pan, ze to wszystko moze byc wazne?
– Nie wiemy – przyznal Jack. – Co moze pan powiedziec o swoim gosciu z Indii?
– O panu Svinashanie? To moj wspolnik w interesach. Przyjechal z Bombaju. Mieszkal u nas mniej wiecej przez tydzien.
– Hmmm – zamyslil sie Jack. Przypomniala mu sie epidemia dzumy w Bombaju z 1994 roku. – I o ile panu wiadomo, jest zdrowy i ma sie dobrze?
– O ile wiem, tak.
– Moze zadzwonilby pan do niego – zasugerowal Jack. – Jezeli okaze sie, ze jest chory, prosze mnie powiadomic.
– Oczywiscie – zapewnil Maurice. – Nie sadzi chyba pan, ze moglby byc w to wmieszany. Odwiedzil nas trzy tygodnie temu.
– Ta informacja uszla mojej uwagi. Czy zona lub pan znaliscie Donalda Nodelmana?
– A kto to jest?
– Pierwsza ofiara epidemii. Byl pacjentem w Manhattan General. Ciekawi mnie, czy panska zona mogla go odwiedzic w szpitalu. Lezal na tym samym pietrze.
– Na oddziale polozniczym? – zapytal zaskoczony Maurice.
– Nie, na wewnetrznym. Lezal z powodu cukrzycy.
– Gdzie mieszkal?
– W Bronx.
– Watpie – odparl Maurice. – Nie znamy nikogo z tej dzielnicy.
– Jeszcze jedno pytanie. Czy panska zona odwiedzala szpital w tygodniu poprzedzajacym porod?
– Nienawidzila szpitali – oswiadczyl Hard. – Szczesliwie udalo mi sie ja tam zawiezc, gdy zaczela rodzic.
Jack podziekowal Maurice'owi Hardowi i odlozyl sluchawke.
– A teraz do kogo? – zapytal Chet, widzac Jacka wystukujacego kolejny numer.
– Do meza pierwszej kobiety, ktora dzisiaj badalem. Przynajmniej w tym wypadku mamy pewnosc, ze to byla