zabijacy omijali go z daleka. Nie nalezalo patrzec mu w oczy ani wchodzic w droge, bo nigdy nie bylo wiadomo, co moze go sprowokowac. Potrafil uderzyc bez ostrzezenia.
– Zlamac nos. Kopnac w jadra. Wydrapac oczy. Zaatakowac od tylu.
Kiedy bylem w drugiej klasie, poslal Milta Sapersteina do szpitala ze wstrzasem mozgu. Saperstein, ofermowaty pierwszoklasista noszacy w kieszonce wkladke chroniaca przed zabrudzeniem dlugopisem, popelnil blad, opierajac sie o szafke Ducha. Ten usmiechnal sie i darowal mu, poklepawszy go po plecach. Nieco pozniej tego samego dnia Saperstein szedl korytarzem z klasy do klasy, a wtedy Duch skoczyl na niego od tylu i uderzyl. Saperstein nawet nie wiedzial, co sie stalo. Upadl, a wtedy Duch ze smiechem kopnal go w glowe. Musieli zawiezc Milta na pogotowie w St. Barnabus.
Nikt niczego nie widzial.
Kiedy Duch mial czternascie lat – jak glosila wiesc – zabil psa sasiadow, wpychajac mu fajerwerki w odbyt. Jednak najgorsza, znacznie gorsza od wszelkich innych plotek byla ta, ze Duch, majac zaledwie dziesiec lat, zadzgal kuchennym nozem niejakiego Daniela Skinnera. Podobno Skinner, o kilka lat starszy od Ducha, zaczepial go, a Duch pchnal go nozem w serce. Mowiono, ze spedzil potem jakis czas w poprawczaku i w szpitalu psychiatrycznym, ale to wcale mu nie pomoglo. Ken utrzymywal, ze nic o tym nie wie. Kiedys zapytalem o to ojca, ale on nie potwierdzil ani nie zaprzeczyl.
– Czego chcesz, John? – spytalem, probujac odciac sie od przeszlosci.
Nigdy nie moglem zrozumiec, dlaczego moj brat sie z nim przyjaznil. Rodzice nie akceptowali tej znajomosci, chociaz Duch potrafil byc czarujacy. Mial jasna karnacje albinosa – stad przezwisko – dodajaca uroku delikatnym rysom twarzy, dlugie rzesy i dolek w brodzie i wygladal jak ucielesnienie niewinnosci. Slyszalem, ze po szkole poszedl do wojska. Podobno bral udzial w tajnych operacjach jednostek specjalnych lub cos w tym rodzaju, ale nikt nie wiedzial o tym nic pewnego. Znow przechylil glowe.
– Gdzie jest Ken? – zapytal tym jedwabistym glosem kaznodziei. Nie odpowiedzialem.
– Wyjechalem na dlugo, Willie. Za morze.
– Co robiles? – zapytalem. Znowu blysnal zebami w usmiechu.
– Teraz wrocilem i pomyslalem sobie, ze odszukam mojego najlepszego przyjaciela z dawnych lat – odrzekl, nie od powiadajac na moje pytanie.
Nagle przypomnialem sobie, jak zeszlej nocy stalem na balkonie. Czlowiek patrzacy na mnie z drugiej strony ulicy to musial byc on.
– No wiec, Willie, gdzie moge go znalezc?
– Nie wiem.
Przylozyl dlon do ucha.
– Przepraszam?
– Nie mam pojecia, gdzie on jest.
– Jak to mozliwe? Jestes jego bratem. Bardzo cie kochal.
– Czego chcesz, John?
– Powiedz mi – rzekl i znow pokazal biale zeby co stalo sie z twoja szkolna miloscia, Julie Miller? Chajtneliscie sie?
Wytrzeszczylem oczy. Wciaz sie usmiechal. Wiedzialem, ze ze mnie kpi. To dziwne, ale on i Julie sie przyjaznili. Nie moglem tego zrozumiec. Julie twierdzila, ze dostrzega w nim glebie pod powloczka psychozy. Kiedys zazartowalem, ze pewnie wyjela mu ciern z lapy. Teraz zastanawialem sie, jak to rozegrac. Bralem pod uwage ucieczke, ale wiedzialem, ze nie zdazylbym dopasc drzwi. Wiedzialem tez, ze sobie z nim nie poradze.
– Dlugo cie nie bylo? – zapytalem.
– Cale lata, Willie.
– Kiedy ostatni raz widziales Kena? Udal gleboki namysl.
– Och, chyba jakies… dwanascie lat temu? Od tego czasu bylem za morzem. Nie utrzymywalismy ze soba kontaktu.
– Uhm. Zmruzyl oczy.
– To brzmi tak, jakbys mi nie wierzyl. – Przysunal sie blizej. O malo nie odskoczylem. – Boisz sie mnie?
– Nie.
– Nie ma tu starszego brata, ktory by cie obronil, Willie.
– I nie jestesmy juz w liceum, John. Spojrzal mi w oczy.
– Myslisz, ze swiat jest teraz inny? Usilowalem sie trzymac.
– Wygladasz na przestraszonego, Willie.
– Wynos sie – powiedzialem.
Zaskoczyl mnie. Opadl na podloge i podcial mi nogi. Runalem na wznak. Zanim zdazylem sie poruszyc, zalozyl mi dzwignie na reke. Nacisnal z calej sily, pokonujac opor bicepsu. Wylamywal mi reke w stawie lokciowym. Poczulem przeszywajacy bol.
Usilowalem sie wyrwac. Zmienic pozycje. Cokolwiek, byle ten nacisk zelzal. W pewnym momencie Duch powiedzial lodowatym glosem:
– Przekaz mu, ze juz dosc chowania sie, Willie. Ze moze stac sie krzywda innym ludziom. Takim jak ty albo twoj ojciec lub siostra. A moze nawet ta mala Millerowna, z ktora spotkales sie dzisiaj. Przekaz mu to.
Byl szybki jak blyskawica. Jednym plynnym ruchem puscil moja reke i uderzyl mnie piescia w twarz. Mialem wrazenie, ze eksplodowal mi nos. Zakrecilo mi sie w glowie. Moze na chwile stracilem przytomnosc, sam nie wiem.
Kiedy znow podnioslem glowe, Ducha juz nie bylo.
19
Squares podal mi worek z lodem.
– Taak, pewnie powinienem zobaczyc tamtego, co?
– Jasne – odparlem, przykladajac lod do obolalego nosa. – Wyglada jak finalista konkursu pieknosci.
Squares usiadl na kanapie i polozyl buty na stoliku do kawy.
– Wyjasnij mi, co sie stalo.
– Uroczy facet – zauwazyl Squares, gdy juz wysluchal mojej opowiesci.
– Czy wspomnialem, ze meczyl zwierzeta?
– Taak.
– Albo ze trzymal w swoim pokoju kolekcje czaszek?
– Rany, to musialo robic wrazenie na panienkach.
– Nie rozumiem. – Odjalem worek od twarzy. Mialem wrazenie, ze nos mam wypchany drobniakami. – Dlaczego Duch mialby szukac mojego brata?
– Dobre pytanie.
– Myslisz, ze powinienem zadzwonic na policje?
– Squares wzruszyl ramionami.
– Powiedz mi jeszcze raz, jak sie nazywa.
– John Asselta.
– Zakladam, ze nie znasz jego obecnego miejsca zamieszkania.
– Nie.
– Wychowal sie w Livingston?
– Tak. Przy Woodland Terrace czterdziesci siedem.
– Pamietasz jego adres?
Teraz ja wzruszylem ramionami. Tak to juz bylo w Livingston. Pamietalo sie takie rzeczy.
– Jego matka… nie wiem, jak bylo dokladnie. W kazdym razie uciekla czy cos takiego, kiedy byl maly. Ojciec pil jak smok. Mial dwoch braci, obu starszych od siebie. Jeden zdaje sie, ze na imie mial Sean – byl weteranem z Wietnamu.
Nosil dlugie wlosy, pozlepiana brode i chodzil po miescie, mamroczac cos pod nosem. Wszyscy uwazali go za