Znow przylozyl wskazujacy palec do jej uszkodzonych zeber.
I wtedy zadzwonil telefon.
Azjata westchnal. Oparl sie rekami o jej plecy i wstal. Zebra Grace znow zaprotestowaly przeszywajacym bolem. Uslyszala jek i uswiadomila sobie, ze wydobyl sie z jej ust. Zagryzla wargi. Zdolala zerknac przez ramie. Nie spuszczajac jej z oka, wyjal z kieszeni telefon i otworzyl go z trzaskiem.
– Tak.
W glowie tlukla sie jej tylko jedna mysl: siegnij po bron.
Patrzyl na nia. Przestala sie tym przejmowac. Proba wyciagniecia broni bylaby teraz samobojstwem, ale Grace chciala tylko uniknac cierpien. Za wszelka cene. Cokolwiek sie stanie.
Uniknac bolu.
Mezczyzna trzymal aparat przy uchu.
Emma i Max. Ich twarze wylonily sie z mgly. Grace skupila sie na nich. I nagle stalo sie cos dziwnego.
Lezac tak na brzuchu, z twarza przycisnieta do podlogi, Grace usmiechnela sie. Naprawde. Nie w przyplywie cieplych macierzynskich uczuc, choc i one mialy w tym swoj udzial, ale na pewne wspomnienie.
Kiedy byla w ciazy z Emma, powiedziala Jackowi, ze chce urodzic naturalnie, bez znieczulenia. Razem z Jackiem sumiennie przez trzy miesiace uczeszczali w kazdy poniedzialkowy wieczor na kurs dla ciezarnych. Cwiczyli technike oddychania.
Jack siedzial przy niej i masowal jej brzuch. Robil „hi hi ho ho”, a ona go nasladowala. Jack kupil sobie nawet koszulke z napisem „Trener” na torsie i „Druzyna Zdrowego Dziecka” na plecach. Na szyi nosil gwizdek.
Kiedy zaczely sie skurcze, pojechali do szpitala dobrze przygotowani, spodziewajac sie, ze miesiace ciezkiej pracy przyniosa owoce. Kiedy tam dotarli, skurcze sie nasilily. Zaczeli robic to, czego sie nauczyli. Jack mowil „hi hi ho ho”, Grace mu wtorowala. Wszystko szlo swietnie do chwili, gdy Grace poczula… no, kiedy zaczelo ja bolec.
Nagle zrozumiala, jakim idiotyzmem byl caly ten plan. Od kiedy to „oddychanie” stalo sie synonimem srodka przeciwbolowego? Natychmiast zapomniala o bzdurach typu „dzielnego znoszenia cierpien”, ktore sa z gruntu poroniona koncepcja typowa dla macho. W koncu odzyskala zdrowy rozsadek.
. Wyciagnela reke, zlapala Jacka za pewna czesc ciala i przyciagnela go do siebie, zeby dobrze ja uslyszal. Kazala mu znalezc anestezjologa. Natychmiast. Jack powiedzial, ze to zrobi, jak tylko pusci te jego czesc ciala. Posluchala. Wybiegl i znalazl anestezjologa. Tylko ze bylo juz za pozno. Skurcze byly zbyt zaawansowane.
I Grace usmiechala sie teraz, prawie osiem lat pozniej, poniewaz tamten bol byl co najmniej rownie okropny, a moze gorszy. Zniosla go. Dla ich corki. A potem, co jeszcze dziwniejsze, przeszla przez to ponownie. Dla Maxa.
No juz, zaczynaj, pomyslala.
Moze ma delirium? Zadne moze. Ma. Jednak nie przejmowala sie tym. Nie przestawala sie usmiechac. Widziala sliczna twarzyczke Emmy. I buzie Maxa. Zamrugala i obie znikly. Jednak nie mialo to juz znaczenia. Spojrzala na trzymajacego telefon dreczyciela.
Zaczynaj, ty chory sukinsynu. Zaczynaj.
Zakonczyl rozmowe. Znow do niej podszedl. Wciaz lezala na brzuchu. Ponownie na niej usiadl. Grace zamknela oczy.
Lzy poplynely jej spod zacisnietych powiek. Czekala.
Mezczyzna chwycil ja za rece i wykrecil je. Skrepowal je w przegubach tasma izolacyjna i wstal. Podniosl Grace na kleczki. Rece miala teraz skrepowane na plecach. Bolaly ja zebra, ale ten bol dawal sie juz zniesc.
Podniosla glowe i spojrzala na mezczyzne.
– Nie ruszaj sie – powiedzial.
Potem odwrocil sie i zostawil ja sama. Nasluchiwala. Uslyszala odglos otwieranych drzwi i kroki.
Schodzil do piwnicy.
Zostala sama.
Sprobowala oswobodzic rece, ale byly mocno skrepowane.
Nie mogla dosiegnac broni. Zastanowila sie, czy powinna wstac i sprobowac uciec, ale taka proba byla z gory skazana na niepowodzenie. Wykrecone rece, przeszywajacy bol w boku, a ponadto fakt, ze utyka na prawa noge – wszystko to razem przekreslalo jej sens.
Moze jednak uda sie przesunac rece do przodu?
Jesli to zrobi i przelozy rece, nawet zwiazane, do przodu, moze uda jej sie siegnac po bron.
Zawsze to jakis plan.
Grace nie miala pojecia, na jak dlugo oddalil sie oprawca, podejrzewala, ze nie na dlugo, ale musiala zaryzykowac.
Maksymalnie wyciagnela ramiona, tak ze o malo nie wyskoczyly jej ze stawow. Kazdy ruch, nawet oddech, powodowal okropny bol zeber. Mimo to nie poddawala sie. W stala i zgiela sie w talii. Przesunela dlonie w dol.
Dobrze.
Wciaz stojac, ugiela nogi w kolanach i opuszczala rece.
Jeszcze troche. Znow uslyszala kroki.
Do diabla, wraca!
Zaskoczy ja w trakcie, z rekami pod posladkami.
Pospiesz sie, do licha! Woz albo przewoz. Podciagnij rece na plecy, albo opusc je jeszcze nizej.
Postanowila probowac. Nie poddawac sie.
To musi sie skonczyc tu i teraz.
Kroki byly powolne. Ciezkie. Jakby cos taszczyl.
Grace sprezyla sie. Rece utknely. Mocniej zgiela sie w talii oraz kolanach. Z bolu zakrecilo jej sie w glowie. Zamknela oczy i sie zakolysala. Potem pociagnela z calej sily, ryzykujac wylamanie stawow barkowych, jesli to mialoby jej pomoc.
Kroki ucichly. Stuknely drzwi. Byl blisko.
Pociagnela. Udalo sie. Przecisnela skrepowane rece.
Jednak za pozno. Azjata wrocil. Stal tam, dwa kroki od niej.
Widzial, co zrobila. Jednak Grace nie zwracala na niego uwagi.
Prawde mowiac, nawet na niego nie spojrzala. Z otwartymi oczami patrzyla na jego prawa reke.
Azjata rozluznil chwyt. Jack upadl na podloge u jego stop.
Grace rzucila sie do niego.
– Jack? Jack?
Mial zamkniete oczy. Mokre wlosy oblepily mu czolo. Rece miala wciaz zwiazane, ale zdolala dotknac jego twarzy. Skore mial lepka od potu. Wargi spierzchniete i popekane. Nogi zwiazane tasma izolacyjna. Z prawego nadgarstka zwisaly kajdanki. Zauwazyla szramy na lewym przegubie. Sadzac po otarciach, byl skuty od dluzszego czasu.
Znow wymowila jego imie. Nic. Przylozyla ucho do jego ust. Oddycha. Uslyszala to. Plytko, ale oddycha. Przekrecila sie i umiescila jego glowe na swoich kolanach. Obolale zebra zaprotestowaly bolem, ale teraz nie mialo to zadnego znaczenia.
Wrocila myslami do gestwy winorosli w tamtej winnicy w Saint-Emilion. Byli ze soba juz od trzech miesiecy, calkowicie zauroczeni, w tej fazie, kiedy biegniesz przez park na spotkanie i serce bije ci mocniej, ilekroc go widzisz. Zabrala troche pasztetu, sera i oczywiscie wino. Dzien byl sloneczny, a niebo tak blekitne, ze latwo uwierzyc w anioly. Lezeli na czerwonym kraciastym kocu, on trzymal glowe na jej kolanach, a ona glaskala jego wlosy. Czesciej patrzyla na niego niz na otaczajace ich cudownosci. Czubkami palcow wodzila po jego twarzy.
Powiedziala cicho, starajac sie opanowac strach:
– Jack?
Jego powieki poruszyly sie. Otworzyl oczy. Zrenice mial rozszerzone. Dopiero po chwili zdolal skupic wzrok, a wtedy ja zobaczyl. Na moment jego spierzchniete wargi rozciagnely sie w usmiechu. Grace zastanawiala sie, czy i on w tym momencie przypomnial sobie tamten piknik. Serce sciskalo jej sie w piersi, ale zdolala usmiechnac sie w odpowiedzi. Trwalo to zaledwie moment, nie dluzej, i oboje wrocili do rzeczywistosci. W oczach Jacka pojawil sie strach. Usmiech znikl. Twarz wykrzywil grymas niepokoju.