Federalne Biuro Sledcze, ktore w minionych tygodniach zaprzeczalo stwierdzeniom zawartym w artykulach Stana Gibbsa, zmienilo dzis front i zazadalo od niego przekazania notatek i informacji.
Rzecznik FBI, Dan Conway, zaczal od stwierdzenia: „Nic nam nie wiadomo o tych przestepstwach”, i dodal: „Ale jezeli pan Gibbs pisze prawde, to posiada wazne informacje o potencjalnym seryjnym porywaczu i mordercy, a byc moze pomaga mu i udziela schronienia. Mamy wiec prawo je znac”.
Stan Gibbs, popularny dziennikarz prasowy i telewizyjny, odmowil ujawnienia zrodel informacji. „Nie ochraniam zabojcy – powiedzial. – Zarowno rodziny ofiar, jak przestepca rozmawiali ze mna w najscislejszym zaufaniu. Zasada stara jak nasz kraj brzmi: „Nie ujawnie zrodel moich informacji”.
„New York Herald” i Amerykanski Zwiazek Swobod Obywatelskich potepily FBI i planuja poprzec pana Gibbsa. Sedzia nakazal utajnic rozprawe.
Myron czytal dalej. Obie strony wysunely tradycyjne argumenty. Adwokaci Gibbsa odwolali sie do Pierwszej Poprawki do Konstytucji, na co FBI wysunelo oczywiscie argument, ze poprawka ta nie dotyczy wszystkich przypadkow – nie mozna bezkarnie krzyczec w zatloczonej sali „Pozar!” – a zasada wolnosci slowa nie obejmuje ochrony przestepcow. Przez kraj przetoczyla sie dyskusja. Lacza telewizyjnej i internetowej sieci NBC, CNN i kablowek rozjarzyly sie jak linie telefoniczne podczas audycji radiowej, w ktorej mozna wygrac nagrody. Tuz przed ogloszeniem decyzji przez sedziego cala sprawa wybuchla niczym bomba w najbardziej nieoczekiwany sposob. Myron wcisnal klawisz i przeczytal:
GIBBS KLAMIE?
Dziennikarz oskarzony o plagiat
Epilog artykulow byl szokujacy. Ktos znalazl powiesc kryminalna, opublikowana w mikroskopijnym nakladzie przez malutkie wydawnictwo w roku 1978. Napisany przez F. K. Armstronga thriller
Widma plagiatorow – Mike’a Barnicle’a, Patricji Smith i podobnych – wstaly z grobu i nie rozplynely sie w powietrzu. Potoczyly sie glowy. Nastapily rezygnacje i gratulacje. Stan Gibbs odmowil komentarzy. Nie wypadlo to dobrze. Skonczylo sie tym, ze „wzial urlop”, co bylo nowoczesnym eufemizmem na „wyrzucenie z pracy”. Amerykanski Zwiazek Swobod Obywatelskich poprzestal na wydaniu dwuznacznego oswiadczenia. „New York Herald” zas po cichu wycofal artykul, oswiadczajac, ze sprawa jest przedmiotem „wewnetrznego sledztwa”.
Jakis czas potem Myron siegnal po telefon i zadzwonil.
– Redakcja wiadomosci. Bruce Taylor z tej strony – uslyszal.
– Nie wypilbys za mna kielicha? – zaproponowal.
– Wiem, ze to dzis nie w modzie, Myron, ale jestem stuprocentowym hetero.
– Potrafie to zmienic.
– Watpie, kolego.
– Kilka moich znajomych tez zaczynalo jako hetero. Ale po jednej randce ze mna rach-ciach zmienily orientacje.
– Uwielbiam, jak sie deprecjonujesz, Myron. Jestes taki przekonujacy.
– Czekam na odpowiedz.
– Goni mnie termin.
– Ciebie zawsze goni termin.
– Stawiasz?
– Czemu ten wieczor ma byc inny od innych wieczorow, jak mowia moi bracia podczas sederu w swieto Pesach.
– Ja czasem stawiam.
– Czyzbys mial wlasny portfel?
– Ej, to nie ja prosze cie o przysluge – odparl Bruce. – O czwartej. W Zardzewialym Parasolu.
15
Przez gaszcz roslinnosci porastajacej brame z kutego zelaza, strzegaca Domu Leksow przy Piatej Alei, nie przebiloby sie nawet swiatlo wybuchajacej supernowej. Slynnej budowli – manhattanskiej rezydencji z europejskim dziedzincem i krolewska fasada w stylu art deco – pilnowala armia ochroniarzy, ktora bez trudu utrzymalaby porzadek w hali podczas walki Mike’a Tysona. Piekno jej architektury i weneckie detale wykonczenia kontrastowaly z oknami, w ktore wstawiono ciemne szyby, niczym w prywatnych limuzynach. Tak nienaturalne polaczenie razilo poczucie estetyki.
W wejsciu stalo czterech ochroniarzy w granatowych marynarkach i szarych spodniach – ale nie takich, ktorzy w sluzbowych uniformach pilnuja domow towarowych i lotnisk, tylko prawdziwych, o wzroku policjantow i nerwowych tikach agentow KGB. Milczacy kwartet patrzyl na Myrona tak, jak watykanscy szwajcarzy na faceta w fezie.
– Dokumenty prosze – rzekl jeden z ochroniarzy, podchodzac do niego.
Myron wyjal z portfela karte kredytowa i prawo jazdy.
– Na prawie jazdy brak zdjecia.
– W New Jersey nie jest wymagane.
– Prosze o dokument ze zdjeciem.
– Moze byc legitymacja czlonkowska klubu rekreacyjnego?
Ochroniarz westchnal jak cierpliwy glina.
– Nie, prosze pana. Ma pan paszport?
– Paszport? Na Manhattanie?
– Tak, prosze pana. Dla potrzeb identyfikacji.
– Nie mam. A poza tym jest w nim fatalne zdjecie. Nie oddaje promiennego blekitu moich oczu.
Zeby go zademonstrowac, Myron zamrugal.
– Prosze zaczekac.
Zaczekal. Trzej pozostali cerberzy skrzyzowali rece na piersiach i zmarszczyli brwi, mierzac go takim wzrokiem, jakby za chwile mial wypic wode z klozetu. Cos zaterkotalo. Spojrzal w gore i zobaczyl, ze skierowala sie na niego kamera systemu ochrony. Pomachal do niej, usmiechnal sie i przyjal kilka szpanerskich poz, podpatrzonych na kanale sportowym u kulturystow. Zakonczyl efektowna demonstracja miesnia kapturowego i pomachal oczarowanej widowni. Na dobermanach w granatowych marynarkach nie zrobilo to zadnego wrazenia.
– Wszystko naturalne – zapewnil. – Zadnych sterydow.
Nie odpowiedzieli.
Wrocil pierwszy ochroniarz.
– Prosze za mna – powiedzial.
Wkraczajac na dziedziniec palacu, Myron mial wrazenie, ze wchodzi do szafy z powiesci C. S. Lewisa, do innego swiata, na druga strone zarosli, by tak rzec. Choc znajdowal sie w sercu Manhattanu, uliczne odglosy nagle sie oddalily, scichly. Poprzecinany tworzacymi wzor chodnikami z plyt bujny ogrod przypominal wschodni dywan. Posrodku tryskala fontanna z posagiem konia z zadartym lbem.
Przy ozdobnych drzwiach frontowych powital go drugi zespol w granatowych marynarkach. W tym domu z pewnoscia bulono straszliwe rachunki za pralnie chemiczna. Ochroniarze polecili mu oproznic kieszenie, zarekwirowali telefon komorkowy, obmacali, przeciagneli po ciele skanerem tak dokladnie, ze o malo nie zazadal prezerwatywy, dwa razy przepuscili go przez wykrywacz metali, po czym jeszcze raz nadgorliwie przeszukali.
– Jeszcze raz tkniecie mi siusiaka, to sie poskarze mamusi – ostrzegl.
Nie zareagowali. Moze Leksowie wymagali od sluzby oprocz dyskrecji takze braku poczucia humoru.