– Pytam, czy nie zbyt idiotyczne.
– Myslisz, ze jest niewinny?
– A ty?
Bruce polknal kilka precli.
– Cos ty. Stan Gibbs jest winny jak cholera. Postapil glupio, ale znam wielu glupszych od niego. Taki Mike Barnicle. Kradnie dowcipy z ksiazki George’a Carlina. George’a Carlina, Jezu!
– To rzeczywiscie debilne – przyznal Myron.
– Takich jak on jest wiecej. Kazdy zawod ma swoje brudy. Rzeczy, ktore chce sie zamiesc pod dywan. Jesli jakis policjant wbije podejrzanego w glebe, inni tworza wokol niego kordon. Lekarze kryja jeden drugiego, kiedy ktorys wytnie nie ten pecherzyk zolciowy czy co tam. Prawnicy… jakbym zaczal wyciagac ich male brudne sekrety…
– A plagiaty sa grzechem dziennikarskim?
– Nie tylko plagiaty. Rzeczy wyssane z palca. Znam reporterow, ktorzy sami tworza zrodla informacji. Znam takich, ktorzy sami wymyslaja dialogi. Znam takich, ktorzy zmyslaja cale wywiady. Publikuja artykuly o matkach cpunkach i o fikcyjnych hersztach miejskich gangow. Czytales te artykuly? Nie zastanowilo cie, dlaczego tylu narkomanow, dla ktorych nawet Teletubisie sa za trudne, sypie celnymi spostrzezeniami?
– Czy to czesta praktyka?
– Szczerze?
– Bardzo prosze.
– Powszechna jak epidemia. Niektorzy dziennikarze to leniuchy. Innych zzera ambicja. Sa tez patologiczni klamcy. Znasz ten typ. Sklamia ci, co jedli na sniadanie, bo nic ich to nie kosztuje.
Barman podal im zamowione napoje. Bruce wskazal mu pusta miske na precle. Zostala wymieniona.
– Skoro jest to epidemia, to dlaczego zlapano tak niewielu?
– Po pierwsze, trudno kogos zlapac. Cwane gapy powoluja sie na anonimowosc zrodel, twierdza, ze informatorzy wyjechali itepe. A po wtore, jak juz powiedzialem, to nasza brudna mala tajemnica. Ukrywamy ja.
– Myslalby kto, ze zechcecie posprzatac te stajnie Augiasza.
– Pewnie. Tak jak chca tego policjanci. Tak jak chca tego lekarze.
– To nie to samo, Bruce.
– Nie? No, to przedstawie ci scenariusz. – Bruce dopil whisky i wskazal barmanowi, zeby napelnil szklanke. – Powiedzmy, ze jestes redaktorem „New York Timesa”. Napisano dla ciebie tekst. Drukujesz go. I wtedy ktos ci mowi, ze artykul sfabrykowano, zerznieto albo ze jest calkowicie chybiony. Co robisz?
– Zamieszczam sprostowanie.
– Jestes wydawca. Durniem odpowiedzialnym za jego opublikowanie. Na dodatek, byc moze, durniem, ktory zamowil artykul u autora. Kogo za to obwinia przelozeni? Myslisz, ze uciesza sie na wiesc, ze ich gazeta wydrukowala falsz? Myslisz, ze „Times” chcialby stracic czytelnikow na rzecz „Heralda”, „Post” czy innego dziennika? Inne gazety nawet nie chca slyszec o sprostowaniach. Czytelnicy i bez tego nie ufaja dziennikarzom. Komu szkodzi wyjscie prawdy na jaw? Odpowiedz: wszystkim.
– Dlatego wyrzucacie lobuza po cichu.
– Zdarza sie. Ale wrocmy do przykladu: jestes redaktorem „New York Timesa” i zwalniasz dziennikarza. Sadzisz, ze twoj przelozony nie spyta cie dlaczego?
– Puszczacie to plazem?
– Zachowujemy sie, jak dawniej Kosciol wobec pedofilow. Staramy sie opanowac problem, nie szkodzac sobie. Przenosimy pacjenta do innego dzialu. Zwalamy klopot na glowe komu innemu. Mozna goscia pozenic z drugim dziennikarzem. Trudniej jest kantowac, kiedy ktos patrzy ci na rece.
Myron lyknal mineralnej.
– Dobra, a teraz oczywiste pytanie – powiedzial. – W jaki sposob wpadl Stan Gibbs?
– W najglupszy z mozliwych. Artykul zrobil sie za glosny, zeby taki plagiat mogl ujsc mu na sucho. W dodatku Stan publicznie obsral federalnych i spuscil ich z woda. Nie robi sie takich rzeczy bez mocnych faktow w garsci, zwlaszcza FBI. Podejrzewam, ze czul sie bezkarny, bo te powiesc opublikowalo w minimalnym nakladzie jakies zafajdane malutkie wydawnictwo w Oregonie. Wydrukowali z piecset egzemplarzy tej ksiazki i to ponad dwadziescia lat temu. Jej autor dawno umarl.
– Ale ktos to odkryl.
– Tak.
– Dziwne, nie sadzisz? – spytal Myron po namysle.
– Przyznalbym ci racje, gdyby nie to, ze artykul narobil halasu. Kiedy wiec prawda wyszla na jaw, Stan byl zalatwiony. Wszystkie media dostaly anonimowy material prasowy na jego temat. FBI zwolalo konferencje prasowa. Osiagnelo to rozmiary bliskie kampanii. Ktos, pewnie federalni, postanowil dobrac mu sie do tylka. I dopial swego.
– Moze tak ich wkurzyl, ze go wrobili.
– Cos ty! Przeciez ta powiesc istnieje. Istnieja fragmenty, ktore przepisal. Nie da sie pominac faktow.
Myron przemyslal to sobie, daremnie szukajac sposobu, jak je pominac.
– Czy Stan Gibbs sie bronil? – spytal.
– Nie odniosl sie do zarzutow.
– Dlaczego?
– Bo jest dziennikarzem. Zna zycie. Takie historie wzniecaja najgorsze pozary. Jedyny sposob na zduszenie ognia to go nie podsycac. Chocby hulal nie wiem jak, to gdy brak nowych wiesci, gdy nic go nie rozpala, sam zgasnie. Ludzie wciaz powtarzaja ten sam blad, sadzac, ze zdusza pozar slowami, bo sa bardzo sprytni i ich wyjasnienia podzialaja jak woda. Ale rozmowa z prasa zawsze jest bledem. Wszystko, nawet najpiekniej sformulowane zaprzeczenia, podtrzymuja plomienie, podsycaja je.
– Ale czy milczac, nie wygladasz na winnego?
– On jest winien, Myron. Gdyby mowil, narobilby sobie wiekszej biedy. Gdyby sie nie zaszyl i probowal bronic, ktos zaczalby grzebac w jego przeszlosci. Glownie w dawnych artykulach. Wszystkich. Zbadalby kazdy fakt, kazdy cytat, co tylko. Kto popelnil jeden plagiat, popelnil tez inne. W wieku Stana nie robi sie takich rzeczy pierwszy raz w zyciu.
– Myslisz, ze staral sie ograniczyc straty?
Bruce sie usmiechnal, lyknal whisky.
– Ach te studia w Duke’u. Nie poszly na marne. – Wzial kilka precli. – Moge zamowic kanapke?
– Prosze.
– Nie pozalujesz. – Bruce usmiechnal sie szeroko. – Nie wspomnialem ci o jeszcze jednym drobnym kasku, ktory sklonil go do milczenia.
– Jakim?
– To bomba, Myron. – Bruce przestal sie usmiechac. – Duza.
– Swietnie, zamow jeszcze frytki.
– Ale to nie moze sie przedostac do wiadomosci publicznej, rozumiesz?
– No, co ty, Bruce? Mow.
Bruce obrocil sie w strone baru, wzial serwetke i przedarl ja na pol.
– Federalni doprowadzili Stana przed sad, zeby ustalic zrodla jego informacji, to wiesz.
– Tak.
– Wprawdzie akta sadowe sa trzymane pod kluczem, lecz wiadomo, ze uciekli sie do naciskow. Chcieli wymoc na Gibbsie, zeby im cokolwiek potwierdzil. Cos, co wskazaloby, ze nie wyssal wszystkiego z palca. Nie zdolali. Caly czas utrzymywal, ze to, co napisal, moga potwierdzic tylko rodziny ofiar, ale nie zdradzi ich nazwisk. Jednak sedzia naciskal go dalej i w koncu wydusil z niego, ze historie te moze potwierdzic jeszcze ktos.
– Potwierdzic historie, ktora zmyslil?
– Tak.
– Kto taki?
– Jego kochanka.
– Jest zonaty?
– Slowo „kochanka” nie mowi samo za siebie? Byl. Zreszta formalnie nadal jest, choc sa z zona w separacji.