sezonem. O miejscowosciach wczasowych slyszy sie to bez przerwy. Ludzie, najczesciej sami wczasowicze, narzekaja przez miesiace wakacyjnego szczytu na tlok, wyczekujac na nadejscie teoretycznie blogiej nirwany bez ludzkiej stonki. Lecz nikt nigdy – tego Myron nie byl w stanie pojac – nie wczasuje w Hampton poza sezonem. Nikt. Centrum miasta jest tak wymarle, ze az sie prosi o pedzone wiatrem motki zielska. Wlasciciele sklepow wzdychaja i nie robia znizek. W restauracjach puchy, w dodatku sa pozamykane. A poza tym, nie oszukujmy sie, najwiekszymi atrakcjami w lecie sa tam pogoda, plaze i przyjemnosc gapienia sie na innych. Kto plazuje na Long Island w zimie?
Przedszkole miescilo sie w dzielnicy willowej ze starymi, skromniejszymi domami, nalezacymi do tuziemcow, ktorzy nie przesiadywali z Alekiem i Kim u Nicka i Toniego. Myron zaparkowal przed kosciolem i, podazajac za znakami, zszedl do podziemia. Na podescie powitala go mloda kobieta, zapewne pelniaca dyzur na korytarzu. Myron przedstawil sie jej i powiedzial, ze jest umowiony z pania Joyce. Skinela glowa i kazala mu isc za soba.
Na korytarzu panowala cisza. Dziwne, zwazywszy na to, ze bylo to przedszkole. Przedszkole! Za jego czasow nazywano takie instytucje ochronkami. Zastanawial sie, kiedy wprowadzono zmiane nazwy i jaka grupa uznala termin „ochronka” za dyskryminujacy. Dyplomowane przedszkolanki? Producenci ochraniaczy? Zwiazek Zawodowy Ochroniarzy?
Cisza trwala. Moze z powodu wakacji, a moze lezakowania. Juz mial o to spytac mloda dyzurna, ale otworzyla drzwi. Zajrzal do srodka. Ale zmylka! Pokoj byl pelen dzieci. Cala dwudziestka pracowala indywidualnie i w calkowitej ciszy. Starsza nauczycielka usmiechnela sie do Myrona. Szepnela cos chlopczykowi zajetemu klockami i literami i wstala.
– Witam – powiedziala sciszonym glosem.
– Dzien dobry – odszepnal Myron.
– Panno Simmons – zwrocila sie do mlodej kobiety – pomoze pani pani McLaughlin?
– Oczywiscie.
Peggy Joyce nosila szczelnie zapieta bluzke z falbaniastym kolnierzem i rozpiety zolty sweter. Z jej szyi zwieszaly sie na lancuszku dyndajace polszkla.
– Mozemy porozmawiac w moim pokoju – powiedziala.
– Dobrze.
Myron podazyl za nia. Panowala tu taka cisza, jakby nie bylo dzieciarni.
– Dajecie tym dzieciakom valium? – zagadnal.
– Tylko troche Montessori.
– Czego?
– Nie ma pan dzieci, co?
Odparl, ze nie ma, ale pytanie uklulo go w serce.
– To filozofia nauczania stworzona przez doktor Marie Montessori, pierwsza lekarke w historii Wloch.
– Widze, ze sie sprawdza.
– Owszem.
– Czy w domu te dzieci zachowuja sie tak samo?
– Dobry Boze, skad. Ta metoda nie przeklada sie na realny swiat. Ale malo co sie przeklada.
Weszli do pokoju z drewnianym biurkiem, trzema krzeslami i szafa z dokumentami.
– Dlugo tu pani uczy? – spytal.
– Czterdziesty trzeci rok.
– O!
– Tak.
– Z pewnoscia zaobserwowala pani wiele zmian.
– W dzieciach? Prawie zadnych. Dzieci sie nie zmieniaja, panie Bolitar. Pieciolatek zawsze jest pieciolatkiem.
– Niewinnym.
– Nie uzylabym tego slowa. – Przekrzywila glowe. – Dzieci to absolutny id. Sa z natury bodaj najbardziej niemoralnymi i agresywnymi stworzeniami na tej Bozej ziemi.
– Dziwny poglad jak na przedszkolanke.
– Uczciwy.
– A jakiego slowa by pani uzyla?
Zastanawiala sie chwile.
– Gdybym juz musiala, to „nieuksztaltowane”. Albo „niewywolane”. Jak zdjecia, ktore sie zrobilo, lecz nie poddalo obrobce.
Nie bardzo wiedzac, co Peggy Joyce ma na mysli, Myron skinal glowa. Bylo w niej cos niepokojacego.
– Pamieta pan ksiazke
– Tak.
– Stwierdzenie to jest prawdziwe, ale w innym sensie, niz sie sadzi. Szkola wyrywa dzieci z cieplego rodzicielskiego kokonu. Uczy je terroryzowac innych lub ulegac terrorowi. Uczy okrucienstwa. Uczy, ze mama i tata klamali, mowiac im, ze sa jedyni i wyjatkowi.
Myron milczal.
– Pan sie z tym nie zgadza?
– Ja nie ucze w przedszkolu.
– To unik, panie Bolitar.
Myron wzruszyl ramionami.
– Ucza sie zachowan spolecznych – odparl. – To twarda lekcja. Na takich lekcjach wszyscy ucza sie na wlasnych bledach.
– Innymi slowy, ucza sie, ze istnieja pewne granice?
– Tak.
– Ciekawe. I chyba prawdziwe. Powolalam sie na przyklad z wywolywaniem zdjec.
– Tak.
– Szkola tylko je wywoluje. Ale ich nie robi.
– Owszem – odparl Myron, nieskory, by podazyc za jej wywodem.
– Chce powiedziec, ze gdy dzieci te trafiaja do przedszkola, niemal wszystko jest juz przesadzone. Potrafie przewidziec i w dziewiecdziesieciu procentach sie nie myle, ktore z nich osiagnie sukces, komu sie nie powiedzie, kto bedzie szczesliwy, a kto skonczy w wiezieniu. Ma na to pewien wplyw Hollywood i gry wideo. Zwykle jednak rozpoznaje, ktore dziecko bedzie ogladalo za duzo brutalnych filmow i za czesto gralo w brutalne strzelanki.
– Dostrzega to pani juz u pieciolatkow?
– Tak, na ogol.
– I nic sie nie da zrobic? Te dzieci nie moga sie zmienic?
– Nie moga? Och, pewnie moga. Ale juz weszly na swoja sciezke i choc wciaz moga obrac inna, wiekszosc tego nie robi. Bo latwiej na niej pozostac.
– Zadam wiec niesmiertelne pytanie: to kwestia natury czy wychowania?
– Ciagle mi je zadaja – odparla z usmiechem pani Joyce.
– I?
– Odpowiem, ze wychowania. Wie pan dlaczego?
Myron potrzasnal glowa.
– Wiara w wychowanie jest jak wiara w Boga. Mozna sie mylic, ale mozna tez wygrac wszystko. – Splotla dlonie, pochylajac sie w jego strone. – Ale do rzeczy. Czym moge panu sluzyc, panie Bolitar?
– Czy pamieta pani Dennisa Leksa?
– Pamietam wszystkich moich podopiecznych. Dziwi to pana?
– Uczyla pani inne dzieci Leksow? – spytal, nie chcac znow zbaczac z tematu.
– Wszystkie. Po opublikowaniu swojego bestselleru ich ojciec dokonal wielu zmian. Ale dzieci pozostawil tutaj.
– Co moze mi pani powiedziec o Dennisie?
Pani Joyce poprawila sie na krzesle i przyjrzala sie Myronowi tak uwaznie, jakby widziala go pierwszy