raz.
– Nie chce byc niegrzeczna, ale czy zdradzi mi pan wreszcie powod swej wizyty? Rozmawiam z panem, naduzywajac zapewne czyjegos zaufania, bo wyczuwam, ze przyjechal pan tu w bardzo konkretnym celu.
– Jakim, pani Joyce?
– Niech pan sobie daruje gierki – odparla ze stalowym blyskiem w oku.
Miala racje.
– Probuje znalezc Dennisa Leksa – powiedzial.
Peggy Joyce nie zareagowala.
– Wiem, ze zabrzmi to dziwnie – ciagnal. – Ale wyglada na to, ze po skonczeniu tego przedszkola zapadl sie pod ziemie.
Wpatrzyla sie przed siebie, ale nie wiedzial w co. W naga sciane? Nie wisialy tu zadne zdjecia, dyplomy ani rysunki dzieci.
– Nie po jego skonczeniu – odparla. – W trakcie.
Zapukano do drzwi.
– Prosze – powiedziala Peggy Joyce.
Weszla panna Simmons z chlopczykiem. Mial zwieszona glowe i plakal.
– James musi dojsc do siebie – powiedziala.
Peggy Joyce skinela glowa.
– Niech sie polozy na macie.
James lypnal na Myrona i wyszedl z panna Simmons.
– Co sie stalo z Dennisem Leksem? – spytal Myron.
– Trzydziesci lat czekalam, az ktos zada mi to pytanie.
– A jak brzmi odpowiedz?
– Przede wszystkim chce wiedziec, dlaczego pan go szuka.
– Probuje znalezc dawce szpiku kostnego. Moze nim byc Dennis Lex.
Myron podal jej minimum szczegolow.
– Nic panu nie pomoge – powiedziala, koscista dlonia dotykajac twarzy. – To bylo tak dawno temu.
– Prosze, pani Joyce. Jesli go nie znajde, umrze dziecko. Jest pani moja jedyna szansa.
– Rozmawial pan z rodzina?
– Tylko z jego siostra Susan.
– Co panu powiedziala?
– Nic.
– Nie bardzo wiem, co moge dodac.
– Na przyklad, jaki byl Dennis.
Westchnela i ulozyla rece na udach.
– Byl jak inni Leksowie, bardzo bystry, rozwazny, zamyslony, moze odrobine za bardzo jak na takiego malca. Z reguly staram sie o to, by dzieci troche wydoroslaly. W przypadku malych Leksow nie bylo to potrzebne.
Myron skinal glowa, chcac zachecic ja do mowienia.
– Dennis byl najmlodszy. Pewnie juz pan to wie. – W tym samym czasie chodzil tu jego brat, Bronwyn. Susan byla najstarsza.
Urwala, jakby nie byla pewna, co powiedziec.
– Co sie stalo z Dennisem?
– Pewnego dnia on i Bronwyn nie przyszli do przedszkola. Ich ojciec poinformowal mnie przez telefon, ze zabiera synow na nieplanowane wakacje.
– Dokad?
– Nie powiedzial. Nie podal zadnych szczegolow.
– Prosze mowic.
– To wlasciwie wszystko, panie Bolitar. Bronwyn wrocil po dwoch tygodniach. Dennisa juz nie zobaczylam.
– Zadzwonila pani do jego ojca?
– Oczywiscie.
– Co powiedzial?
– Ze Dennis nie wroci.
– Spytala pani dlaczego?
– Oczywiscie. Ale… zetknal sie pan z Raymondem Leksem?
– Nie.
– Takiego czlowieka sie nie wypytuje. Wspomnial cos o nauce w domu. A gdy nie rezygnowalam, dal jasno do zrozumienia, ze to nie moja sprawa. Przez lata sledzilam losy tej rodziny, nawet gdy stad wyjechali. Ale, podobnie jak pan, nie slyszalam wiecej o Dennisie.
– Jak pani mysli, co sie z nim stalo?
Spojrzala na Myrona.
– Uznalam, ze umarl.
Choc jej slowa nie byly zaskoczeniem, podzialaly jak wielka pompa, ktora wysysa powietrze.
– Dlaczego? – spytal.
– Doszlam do wniosku, ze zachorowal i dlatego zabrali go z przedszkola.
– Dlaczego pan Lex mialby to ukrywac?
– Nie wiem. Po tym, jak jego powiesc stala sie bestsellerem, nabawil sie paranoi na punkcie prywatnosci. Ma pan pewnosc, ze dawca, ktorego pan szuka, to Dennis Lex?
– Nie mam.
Peggy Joyce strzelila palcami.
– Zaraz, mam cos, co moze pana zainteresowac. – Wstala, otworzyla szuflade z aktami i po krotkich poszukiwaniach wpatrzyla sie w to, co z niej wyciagnela. Zamknela szuflade lokciem. – Zrobiono je dwa miesiace przed odejsciem Dennisa. Wreczyla mu stara fotografie, nie tyle splowiala, ile pozieleniala. Bylo na niej pietnascioro dzieci i dwie przedszkolanki, w tym znacznie mlodsza Peggy Joyce. Lata nie obeszly sie z nia okrutnie, niemniej uplynely. W czarnym malym prostokacie widnial napis: PRZEDSZKOLE SHADY WELLS MONTESSORI, oraz rok.
– Ktory to Dennis?
Wskazala chlopca siedzacego w pierwszym rzedzie. Mial fryzure Niezlomnego Wikinga i usmiechal sie, choc nie oczami.
– Moge je wziac?
– Jezeli panu sie przyda.
– Kto wie.
Skinela glowa.
– Wroce do moich podopiecznych.
– Dziekuje.
– Pamieta pan swoje przedszkole, panie Bolitar?
Myron skinal glowa.
– Przedszkole Parkview w Livingston w New Jersey.
– No, a przedszkolanki? Pamieta je pan?
– Nie – odparl po chwili.
Skinela glowa, jakby odpowiedzial prawidlowo.
– Zycze szczescia – pozegnala go.
23
AgeComp. Albo jak kto woli, komputerowy program postarzania osob.
Myron zapoznal sie z nim co nieco, kiedy szukal zaginionej Lucy Mayor. Program przetwarzal cyfrowo obrazy.