Do drzwi podszedl mezczyzna, jak nic Brian Sanford. Caly w usmiechach. W bezowym garniturku, prasowanym po raz ostatni za czasow inwazji w Zatoce Swin.
– To pan zostawil wiadomosc na sekretarce? – spytal.
– Tak.
Biuro Sanforda bylo minikasynem. Zamiast biurka stal stol do ruletki. W kacie jednoreki bandyta. Gdzie okiem siegnac, lezaly talie kart, a na podlodze walaly sie pamiatkowe kosci do gry, takie z wydrazonymi dziurami, programy wyscigow konnych i karty do gry w keno.
– Brian Sanford – przedstawil sie gospodarz, wyciagajac reke. – Wszyscy mowia mi Blackjack. Wie pan, komu zawdzieczam przezwisko?
Myron potrzasnal glowa.
– Frankiemu. Tak nazywam Franka Sinatre. Nie Frank. Frankie.
Zamilkl.
– Dobre – rzekl Myron.
– Ktoregos wieczoru Frankie i ja gramy w Sands, a mnie karta wali jak cholera. Wtem Frankie odwraca sie w moja strone i mowi: „Kurde, spojrzcie na tego Blackjacka. Nie przegrywa”. „Hej, Blackjack!” – wola do mnie ni z tego, ni z owego. Ksywka sie przyjela. I teraz wszyscy mowia mi Blackjack. Dzieki Frankiemu.
– Piekna sprawa.
– Tak to jest. Wiec czym moge sluzyc, panie…
– Olsen. Merlin Olsen.
Blackjack usmiechnal sie domyslnie.
– Czemu nie, gram w kazde klocki. Pan spocznie, panie Olsen.
Myron usiadl.
– Ale zanim zaczniemy, mistrzu, musze z gory o czyms uprzedzic – rzekl Sanford, obracajac w dloni kosci do gry niczym chinskie kulki, ktore ponoc poprawiaja krazenie.
– O czym?
– Jestem bardzo zajetym czlowiekiem. Zalatwiam wiele powaznych spraw. Wie pan, od czego zaczynalem w tym biznesie?
Myron potrzasnal glowa.
– Bylem szefem ochrony w Caesars Palace w Las Vegas. Glownym szefem. Zna pan zycie. Pracowalem w Vegas, nie? Ale Donny – tak nazywam Donalda Trumpa – Donny poprosil mnie, zebym zajal sie ochrona jego pierwszego hotelu na tym wybrzezu. A potem zaczal mi suszyc leb, zebym zorganizowal ochrone Tadz Mahalu. „Donny – powiedzialem mu – mam za duzo na glowie”.
Myron popatrzyl w gore. Nad Sanfordem unosila sie co najmniej tona kitu.
– A moj problem jest taki. Jutro rano spotykam sie ze Steviem – Steve’em Wynnem. Punkt siodma. Swietny gosc. Ranny ptaszek. Od piatej rano na nogach. Wie pan, ze jest slepy? Ma katarakte czy cos tam. I ukrywa to. Ale nie przed najblizszymi przyjaciolmi. W kazdym razie Stevie chce, zebym cos dla niego zrobil. Normalnie bym odmowil, ale chodzi o osobista przysluge, a Stevie to dobry przyjaciel. W przeciwienstwie do Donny’ego. Za Donnym nie przepadam. Odkad chajtnal sie z Maria, uwaza sie za ogiera.
– Panie Blackjack…
– Wystarczy Blackjack – zapewnil Sanford, unoszac rece w gore.
– Mam kilka pytan… Blackjack. Chce zasiegnac panskiej opinii w waznej sprawie.
Sanford skinal glowa. Z wielkim zrozumieniem. Nie podciagnal spodni jak wazna figura, choc powinien.
– W jakiej?
– Wykonal pan ostatnio dla mojego znajomego, pana Ottona Burke’a, pewne zlecenie.
Sanford usmiechnal sie od ucha do ucha.
– A, tak. Ottona. Lepszy gosc. Niesamowity bystrzak. Jak tylko wpada do Atlantic, zawsze mnie odwiedza.
I nazywasz go Ottie, pomyslal Myron.
– Kilka dni temu dostarczyl mu pan magazyn. Numer
Sanford nabral czujnosci. Rzucil kosci na stol. Wypadla jedynka i dwojka.
– No i? – spytal.
– Chcemy wiedziec, jak pan na niego trafil.
– Jacy „my”?
– Wspolpracuje z panem Burkiem – wyjasnil Myron, czujac niesmak.
– To dlaczego nie zadzwonil Ken? To on zwykle sie ze mna kontaktuje.
Myron nachylil sie konspiracyjnie.
– Ta sprawa go przerasta, Blackjack. Uznalismy, ze tylko panu mozemy zaufac.
Sanford skinal glowa. Znow z wielkim zrozumieniem.
– Mam byc szczery?… To nie moze wyjsc poza nas.
– Oczywiscie.
– Jest pan pierwszym kandydatem do zastapienia Kena. Wiemy jednak, ile ma pan pracy.
Oczy Sanforda lekko rozblysly.
– Bardzo mi milo, panie Olsen, ale dla kogos takiego jak Otto Burke, moglbym…
– Najpierw pomowmy o tamtym, dobrze? Jak pan natrafil na ten magazyn?
Sanford znow stal sie czujny.
– Prosze mnie zle nie zrozumiec, ale jaka mam pewnosc, ze wspolpracuje pan z Ottonem. Ze nie jest pan jakims lapserdakiem z ulicy?
– Wiedzialem!
Myron usmiechnal sie.
– Co?
– Zapewnilem Ottona, ze jest pan wlasciwym gosciem do tej roboty. Porzadnym. Ostroznym. To nam sie podoba. Tego nam potrzeba.
Sanford wzruszyl ramionami. Wzial kosci i potoczyl je po stole. Wypadly dwie jedynki.
– Jestem zawodowcem – oswiadczyl.
– Ma sie rozumiec. Wobec tego moze zadzwoni pan do Ottona. On wszystko potwierdzi. Zna pan jego prywatny numer.
Ostudzony w zapedach Sanford przelknal sline i rozejrzal sie jak osaczony krolik. Najwyrazniej goraczkowo kombinowal, jak wybrnac z sytuacji.
– E, nie ma potrzeby zawracac mu glowy – odparl. – Pan wie, jak on tego nie lubi. Widze, ze z pana uczciwy gosc. A poza tym, skad by pan wiedzial o tym magazynie, jesli nie od niego?
– Jest pan niesamowity, Blackjack.
Sanford gestem podkreslil swoja skromnosc.
– Wiec jak pan znalazl ten magazyn?
– A co z moim honorarium? Przez telefon wspomnial pan o dziesieciu kawalkach.
– Otto panu ufa. Dlatego Ken wyplaci panu z konta tyle, ile pan zazada.
Sanford jeszcze raz skinal glowa, wzial kosci, rzucil nimi i znow wypadla jedynka i dwojka. Praktyki nigdy nie za wiele.
– Ja tego magazynu nie znalazlem – powiedzial. – To on znalazl mnie.
– To znaczy?
– Zlecono mi pewna robote. W tym wyslanie tego pornosa roznym osobom.
– Jedna z nich byl Christian Steele?
– Tak. Dlatego nabralem podejrzen. Z nazwisk na zaklejonych i zaadresowanych kopertach, ktore mi dostarczono, znalem tylko nazwisko Christiana. A poniewaz Otto rozeslal wici, ze zaplaci za wszelkie informacje na temat Steele’a, wiec otwarlem koperte, zajrzalem i odkrylem to zdjecie.
– Kto panu zlecil rozeslanie tych pisemek?
Sanford polozyl jeden zeton na czerwonym polu, drugi na nieparzystym i zakrecil, kolem ruletki.
– Obstawi pan? – spytal.
– Nie. Kto pana wynajal?
– To wlasnie jest dziwne. Nie wiem. Dostalem poczta duzy pakiet ze szczegolowymi instrukcjami. I gotowke. Ale anonimowo.