Zawsze tytulowala go per „pan”. – Dwoch udawalo potencjalnych klientow z druzyn akademickich. Myrona to nie zaskoczylo.
– Zalecilem straznikowi z dolu, zeby byl nadzwyczaj czujny.
– Dzwoni tez duzo klientow. Niepokoja sie.
– Polacz ich. Reszte splaw.
– Tak jest, panie Bolitar – odparla, jakby chciala zasalutowac, i podala mu plik niebieskich kartek.
– To dzisiejsze telefony sprzed poludnia. Zaczal je przegladac.
– Do panskiej wiadomosci – ciagnela Wielka Cyndi. – Z poczatku mowilysmy wszystkim, ze wyjechal pan na kilka dni. Potem ze na tydzien, dwa. A w koncu zaczelysmy zmyslac nagle wypadki: choroby w rodzinie, pomoc klientowi, ktory zapadl na zdrowiu, i tak dalej. Czesc klientow miala jednak dosc tych wykretow.
– Masz liste tych, ktorzy od nas odeszli? – spytal Myron. Miala ja w reku. Wzial liste i ruszyl do gabinetu.
– Panie Bolitar? Odwrocil sie.
– Tak?
– Czy Esperanzy nic nie bedzie?
Cienki, slaby glos Wielkiej Cyndi przeczyl jej poteznemu cialu. Wrazenie bylo takie, jakby olbrzymka, ktora mial przed soba, polknela male dziecko i to dziecko wzywalo pomocy.
– Nic jej nie bedzie, Wielka Cyndi – zapewnil.
– Pomoze jej pan, tak? Chocby nie chciala? Nieznacznie skinal glowa, a poniewaz to jej nie wystarczylo, dodal:
– Tak.
– To dobrze, panie Bolitar. Tak trzeba.
Nie mial nic do dodania, wiec wszedl do gabinetu. Nie byl tu od szesciu tygodni. Dziwne. Tak ciezko i tak dlugo pracowal, by rozwinac agencje RepSport MB – M jak Myron, B jak Bolitar, chwytliwa nazwa, nieprawdaz? – i raptem ja porzucil. Znienacka. Zostawil firme. Klientow. Esperanze. Zakonczyli juz remont kapitalny, z salki konferencyjnej i recepcji wydzielajac metraz na pokoj dla Esperanzy, jednak nie zdazyli go umeblowac. Esperanza korzystala wiec z jego gabinetu. Ledwo zasiadl przy biurku, rozdzwonil sie telefon. Przez kilka sekund nie podnosil sluchawki, zawiesiwszy wzrok na scianie ze zdjeciami sportowcow reprezentowanych przez MB. Skoncentrowal sie na wizerunku Clu Haida. Pochylony do przodu na pozycji miotacza, z policzkiem wypchanym prymka i zmruzonymi oczami, Haid szykowal sie do rzutu, w ktory niechybnie trafi.
– Cos zbroil tym razem, Clu? – spytal glosno. Zdjecie nie odpowiedzialo, najpewniej na szczescie.
Lecz Myron patrzyl na nie dalej. Az dziw, z ilu tarapatow wyciagnal przez te lata Clu. Czy gdyby nie uciekl na Karaiby, wyciagnalby go takze z tej kabaly? Zbedna introspekcja – do niej tez mial talent.
– Panie Bolitar – odezwala sie przez interkom Wielka Cyndi.
– Tak?
– Wiem, ze kazal mi pan laczyc tylko klientow, ale dzwoni Sophie Mayor.
– Daj ja.
Myron uslyszal trzask i powiedzial „halo”.
– Moj Boze, Myron! Do diaska, co wy wyrabiacie?! Sophie Mayor, nowa wlascicielka druzyny Jankesow, nie tracila czasu na pogaduszki.
– Sam probuje sie w tym polapac.
– Posadzaja panska sekretarke o zabicie Clu.
– Esperanza jest moja wspolniczka – sprostowal, nie bardzo wiedzac dlaczego. – I nikogo nie zabila.
– Siedze tu z Jaredem.
Jej syn, Jared, byl „wspoldyrektorem naczelnym” Jankesow. Przedrostek „wspol” znaczyl, ze „dzieki nepotyzmowi dzieli tytul dyrektorski z kims, kto zna sie na rzeczy”, a „Jared”, ze „urodzil sie po roku tysiac dziewiecset siedemdziesiatym trzecim”.
– Musimy cos powiedziec prasie.
– Nie bardzo wiem, jak wam pomoc, pani Mayor.
– Zapewnial pan, ze Clu ma to juz za soba. Myron nie odpowiedzial.
– Narkotyki, pijanstwo, imprezowanie, klopoty – ciagnela Sophie Mayor. – Zapewnial pan, ze to przeszlosc.
Juz mial stanac we wlasnej obronie, ale sie rozmyslil.
– Najlepiej porozmawiac o tym osobiscie – odparl.
– Ja i syn towarzyszymy druzynie. Jestesmy w Cleveland. Wieczorem lecimy do domu.
– To moze spotkamy sie jutro rano?
– Na stadionie. O jedenastej.
– Dobrze.
Myron odlozyl sluchawke. Wielka Cyndi natychmiast polaczyla go z klientem.
– Myron, slucham.
– Gdzies ty byl, jak rany?! – powital go Marty Towey, blokujacy obronca Wikingow.
Myron wzial gleboki oddech i wyglosil na wpol przygotowany spicz: wrocil, wszystko gra, spokojna glowa, finanse kwitna, na biurku nowa umowa, nowe kontrakty reklamowe tuz – tuz, tatarata, miodzio, balsam.
Ale Marty nie dal sie nabrac na plewy.
– Jasny gwint, Myron, wybralem MB nie po to, zeby moje sprawy prowadzili pomagierzy! Chcialem, zeby je zalatwial szef. Rozumiesz?
– Jasne, Marty.
– Owszem, Esperanza jest mila itd. Ale nie jest toba. Wynajalem ciebie. Rozumiesz?
– Wrocilem, Marty. Wszystko sie ulozy. Slowo. Za pare tygodni przyjezdzacie do Nowego Jorku, tak?
– Za dwa tygodnie gramy z Jetsami.
– Swietnie. Spotkam sie z toba i po meczu pojdziemy na kolacje.
Dopiero po odlozeniu sluchawki Myron uswiadomil sobie, jak bardzo wypadl z kursu w sprawach klientow. Pojecia nie mial, czy Marty gra w pierwszym skladzie, czy tez bliski jest trafienia na liste transferowa. Chryste, musial nadrobic mnostwo zaleglosci.
Przez nastepne dwie godziny zalatwial telefony w podobnym stylu. Wiekszosc klientow ulagodzil.
Czesc nie podjela decyzji. Nikt wiecej go nie opuscil. Wprawdzie niczego nie naprawil, lecz udalo mu sie zmniejszyc krwotok do struzki krwi.
Do drzwi zapukala Wielka Cyndi.
– Klopoty, panie Bolitar – obwiescila.
Od progu dolecial okropny, choc skadinad znajomy odor.
– Co to za… – zaczal Myron.
– Sun sie, lala – dobiegl zza plecow Wielkiej Cyndi gburowaty glos.
Myron probowal dojrzec kto zacz, ale Wielka Cyndi przeslaniala mu widok jak Ksiezyc podczas zacmienia Slonca. W koncu ustapila i przecisneli sie obok niej dwaj policjanci w cywilu, ci sami co w sadzie. Duzy, zmeczony zyciem piecdziesieciolatek z zaczerwienionymi oczami i twarza, ktora nawet po ogoleniu wygladala na nieogolona, nosil trencz z rekawami ledwie siegajacymi lokci, a buty mial wytarte bardziej niz kij baseballowy Gaylorda Perry'ego. Mlodszy, mniejszy, byl, co tu duzo mowic, brzydki. Z twarzy kojarzyl sie Myronowi z wsza glowowa w powiekszeniu. Paradowal – jak przystalo na stroza prawa z katalogu odziezy Searsa – w jasnoszarym garniturze z kamizelka i w krawacie z kolekcji Zwariowanych Melodii A.D. 1992. Straszliwy zapach zaczal wsiakac w sciany.
– Nakaz – zatokowal duzy, ale nie zul w ustach cygara, choc powinien. – Zanim powiesz pan, ze to nie nasz rejon, dowiedz sie, ze wciaz pracujemy z Michaelem Chapmanem z Polnocnego Manhattanu. Chcesz pan podpasc, to do niego zadzwon. A teraz jazda z fotela, przeszukamy biuro.
– Chryste, ktory z was tak sie zlal kolonska? – spytal Myron, marszczac nos.
Wesz Glowowa lypnal na partnera wzrokiem, ktory mowil: zaslonie go cialem przed kulka, ale w zyciu nie dam sie zabic za ten zapach. Jeszcze czego.
– Sluchaj, cwoku – odparl duzy. – Nazywam sie detektyw Winters…
– Serio? Mamusia dala ci na pierwsze Detektyw? Policjant westchnal.
– …a to jest detektyw Martinez. A teraz gub sie stad, matole. Myron mial juz dosyc duszacej woni.
– Jezu, czlowieku, nie pozyczaj wiecej kolonskiej od stewardow lotniczych.