– Usiadz – powiedzial. – Ale nie zdejmuj kaptura.
– Czy kaptur na pewno pasuje do tego przedstawienia? Chcialbym wypasc jak najlepiej w oczach Wielkiego Szefa.
– Powiedzial ci ktos kiedys, ze jestes zabawny, Bolitar?
– Zebys wiedzial. Czarny kolor pasuje do wszystkiego. Pat westchnal. Niektorzy z nerwow uciekaja. Niektorzy milkna. Niektorzy gadaja. A niektorzy strzelaja glupimi dowcipami.
Pat pomogl Myronowi wysiasc i poprowadzil go, trzymajac za lokiec. Myron powrocil do lowienia dzwiekow. Zakwilil ptak. Mewa? W telewizji bylo to zjawisko nagminne. Ale w Nowym Jorku mewy nie tyle kwilily, co odkaslywaly flegme. Jezeli w Nowym Jorku uslyszales mewe, to najpewniej znajdowales sie nie nad woda, tylko w poblizu smietnika. Probowal przypomniec sobie, kiedy ostatnio widzial w tym miescie tego ptaka.
Szli we dwoch – dokad, nie mial pojecia. Potknal sie na nierownym chodniku, Pat go podtrzymal.
Kolejna cenna wskazowka. Znajdz miejsce na Manhattanie, gdzie jest nierowny chodnik. Hura, na dobra sprawe mial goscia na widelcu.
Weszli po schodkach – chyba na ganek – i do pokoju, w ktorym panowal wiekszy gorac i wilgotnosc niz w plonacej birmanskiej dzungli. Przez kaptur, ktory wciaz mial na glowie Myron, przesaczalo sie swiatlo – zapewne nagiej zarowki. Pomieszczenie cuchnelo plesnia, para i zaschnietym potem, podobnie jak najczesciej odwiedzana zapyziala sauna w klubie fitnessowym Jacka La Lanne'a. Trudno bylo oddychac przez material. Pat polozyl reke na ramieniu Myrona.
– Siadaj – polecil, lekko je naciskajac.
Myron usiadl. Uslyszal kroki Pata, a potem przyciszone glosy. Wlasciwie szepty. Glownie Pata. Z kims sie sprzeczal. Kroki powrocily. Zblizyly sie. Czyjes cialo odcielo blask zarowki i Myrona otoczyla ciemnosc. Jeszcze jeden krok. Ktos stanal nad nim.
– Czesc, Myron.
Ton drzacego meskiego glosu mial nieprzyjemne nosowe brzmienie, ale nie bylo watpliwosci. Myron nie odznaczal sie szczegolna pamiecia do nazwisk i twarzy, za to jesli idzie o glosy, pamiec mial iscie fonograficzna. Naplynely wspomnienia. Mimo uplywu lat natychmiast rozpoznal, z kim ma do czynienia.
– Czesc, Billy Lee – odparl zaginionemu Billy'emu Lee Palmsowi, dawnemu czlonkowi bractwa studenckiego, gwiezdzie druzyny baseballowej Uniwersytetu Duke'a, najlepszemu kumplowi Clu Haida, synowi Pani Moje Zycie to Jedna Wielka Tapeta. – Pozwolisz, ze zdejme kaptur?
– Oczywiscie.
Chwyciwszy kaptur od gory, Myron sciagnal go z glowy. Nad nim stal Billy Lee. Tak w kazdym razie zakladal, gdyz wygladalo na to, ze dawnego pieknego chlopca porwano i zastapiono pulchniejszym duplikatem. Wydatne niegdys kosci policzkowe Palmsa sprawialy wrazenie wyklepanych mlotem, tlusta skora trzymala sie jego obwislych rysow, jakby ja wlasnie zrzucal, oczy mial zapadniete glebiej niz piracki skarb, a cere szara jak miejska ulica po deszczu. Sterczace na wszystkie strony przetluszczone wlosy byly brudne jak wlosy DJ – ow z MTV. Poza tym Billy Lee trzymal blisko jego twarzy bron wygladajaca na srutowke z ucieta lufa.
– Kilkanascie centymetrow od mojej twarzy trzyma jakis obrzyn – powiedzial Myron na uzytek slyszacego go przez komorke Wina.
Billy Lee zareagowal chichotem, rowniez brzmiacym znajomo.
– Bonnie Franklin – dorzucil Myron.
– Co?
– To ty poraziles mnie wczoraj paralizatorem. Billy Lee rozlozyl rece niesamowicie szeroko.
– Tak jest, dziecino!
– W makijazu wygladasz znacznie korzystniej, Billy Lee.
Billy Lee znowu zachichotal, wymierzyl obrzyn w Myrona i wyciagnal wolna reke.
– Daj telefon – powiedzial.
Myron zawahal sie, ale na krotko. Billy Lee patrzyl tepo zapadnietymi, wilgotnymi, lekko zaczerwienionymi oczami. Caly drgal. Jego wystajace z krotkich rekawow rece nosily liczne slady po nakluciach. Wygladal jak najdziksze nieobliczalne zwierze – przyparty do muru, osaczony cpun. Myron oddal mu komorke. Billy Lee przylozyl ja do ucha.
– Win?
– Tak, Billy Lee – rozlegl sie wyrazny glos Wina.
– Idz do diabla!
Billy Lee ponownie zachichotal, a potem odcial ich od zewnetrznego swiata, wylaczajac telefon. W piersi Myrona zaczal wzbierac strach.
Billy Lee wcisnal mu komorke do kieszeni i spojrzal na Pata.
– Przywiaz go do krzesla – polecil.
– Co?
– Przywiaz go do krzesla. Za krzeslem jest lina.
– Jak go przywiazac? Czy ja wygladam na harcerza?
– Obwiaz go nia i zacisnij wezel. Lepiej go skrepowac, na wypadek, gdyby cos mu odbilo, zanim go zabije.
Pat ruszyl. Billy Lee nie spuszczal Myrona z oka.
– Nie radze ci denerwowac Wina, to kiepski pomysl – ostrzegl go Myron.
– Ja sie go nie boje. Myron pokrecil glowa.
– Co jest? – spytal Billy Lee.
– Wiedzialem, ze grzejesz, ale pojecia nie mialem, ze az tak. Pat zaczal obwiazywac tors Myrona lina.
– Moze lepiej zadzwon do Wina – powiedzial do Billy'ego Lee. Gdyby uskok San Andreas drzal jak jego glos, natychmiast zarzadzono by ewakuacje ludnosci. – Na kiego ma szukac jeszcze nas? Rozumiesz, co mowie?
– Nie twoje zmartwienie – odparl Billy Lee.
– A poza tym wciaz tam jest Zorra…
– Nie twoje zmartwienie! – wrzasnal Billy Lee. Ostro, przerazliwie.
Na nagly sus obrzyna w strone swojej twarzy Myron napial cialo, gotow do reakcji, nim Pat zwiaze line. Ale Billy Lee niespodziewanie odskoczyl, jakby dopiero przed chwila dotarlo do niego, kogo ma przed soba.
Milczeli. Pat zacisnal line i zawiazal wezel. Niezbyt fachowo, lecz wystarczajaco, by spelnil zadanie, na tyle skutecznie krepujac ofierze ruchy, zeby Billy Lee mial czas wypalic jej w glowe.
– Probujesz mnie zabic, Myron? Dziwne pytanie.
– Nie.
Myron otrzymal cios piescia w podbrzusze. Zgial sie wpol, tracac dech, pluca skurczyly mu sie z naglej, przemoznej potrzeby tlenu, a do oczu rzucily sie lzy.
– Nie klam, dupku! Myronowi braklo tchu. Billy Lee pociagnal nosem i wytarl twarz rekawem.
– Dlaczego chcesz mnie zabic? – spytal.
Nim Myron, na przekor checiom, zdazyl odpowiedziec, Billy Lee uderzyl go mocno kolba obrzyna dokladnie w Z, ktore wycial mu wczoraj Zorra. Zawirowalo mu przed oczami. Szwy puscily, na koszuli wyrosla plama krwi. Billy Lee znowu zachichotal, uniosl kolbe strzelby nad glowe i zamachnal sie.
– Billy Lee! – krzyknal Pat.
Myron dostrzegl nadlatujacy cios, ale nie bylo ucieczki. Zdazyl jedynie odepchnac sie palcami i polecial z krzeslem w tyl. Uderzenie musnelo go w ciemie, ocierajac skore. Krzeslo zahustalo sie i po chwili zderzyl sie z drewniana podloga. Zamrowilo go w glowie.
Chryste!
Spojrzal w gore. Billy Lee znow unosil kolbe. Celnym ciosem z pewnoscia roztrzaskalby mu czaszke.
Myron probowal sie odtoczyc, niestety, krzeslo blokowalo mu ruchy. Billy Lee usmiechnal sie.
Trzymajac strzelbe wysoko nad glowa, odwlekal moment zadania ciosu i patrzyl na szamoczaca sie ofiare, jak niektorzy patrza na ranna mrowke przed rozdeptaniem jej butem.
Wtem Billy Lee zmarszczyl czolo i opuscil bron, przygladajac sie jej z namyslem.
– Hm – mruknal. – W ten desen moze sie zlamac. Chwycil Myrona za ramiona i podniosl go z krzeslem.
– W morde! – zaklal, trzymajac obrzyn na wysokosci jego oczu. – Latwiej mi cie rozwalic, no nie? Myron ledwie slyszal jego chichot. Kiedy mierza ci prosto w twarz z dwururki, sila rzeczy skupiasz sie wylacznie na niej. Czarne wyloty luf rosna, zblizaja sie, osaczaja cie, az wreszcie nie widzisz nic procz nich.