To i tak bez roznicy. Nie bedzie wiedzial, gdzie mnie szukac. Nikt nie bedzie wiedzial.
Zaczela jej dretwiec lewa reka, przygnieciona ciezarem ciala.
Mrowienie stalo sie nie do wytrzymania. Przekreciwszy sie na brzuch, dotknela twarza jedwabistej tkaniny spadochronu, tej samej, w ktora byly owiniete zwloki Gail Veager i Karenny Ghent.
Poczula w zwojach tkaniny fetor rozkladu, zapach smierci. Powodowana odraza, sprobowala podniesc sie na kleczki. Uderzyla glowa w klape bagaznika, doznajac uklucia bolu w czaszce. Walizka, choc mala, nie zostawiala zbyt wiele miejsca do poruszania sie. Uczucie klaustrofobii spowodowalo, ze znow ogarnela ja panika.
Opanuj sie! Do diabla, Rizzoli, mysl rozsadnie!
Nie potrafila jednak przestac myslec o Chirurgu. Przypomniala sobie jego twarz, pochylona nad nia, kiedy lezala unieruchomiona na podlodze w tamtej piwnicy. Przypomniala sobie oczekiwanie na ciecie skalpela, swiadoma, ze nie moze go uniknac i ze jej jedyna nadzieja jest szybka smierc. Swiadoma, ze alternatywa bylaby nieskonczenie gorsza.
Zmusila sie, zeby oddychac powoli i gleboko.
Poczula splywajaca po policzku ciepla kropelke i pieczenie z tylu glowy. Z przecietej skory plynela struzka krwi, plamiac spadochron. Dowod rzeczowy. Swiadectwo mojego zejscia. Krwawie. O co moglam sie uderzyc?
Uniosla rece za plecami, obmacujac palcami pokrywe klapy w poszukiwaniu tego, co skaleczylo jej glowe. Wyczula jakis ksztalt z plastiku, gladka powierzchnie metalu, po czym nagle uklula ja w reke ostra krawedz wystajacej sruby.
Zrobila przerwe, zeby dac odpoczac bolacym miesniom ramion i mruganiem powiek pozbyc sie krwi splywajacej na oczy.
Slyszala miarowe dudnienie opon na nierownosciach drogi. Jechali bardzo szybko. Byli juz daleko od Bostonu.
Tu, w lesie, jest pieknie.
Stoje w otoczeniu drzew, ktorych czubki wwiercaja sie w niebo jak iglice wiez katedry. Przez caly ranek padalo, ale teraz przez chmury przedarl sie promien slonca, oswietlajac miejsce, gdzie wbilem cztery zelazne prety, do ktorych przymocowalem cztery petle z liny. Slychac jedynie monotonny szum lisci, poza tym panuje cisza.
Slysze lopot skrzydel i spogladam w gore.
Widze, ze na galezi nad moja glowa usiadly trzy kruki. Patrza z zainteresowaniem, jak gdyby przewidywaly, co sie tu bedzie dzialo. Wiedza juz, do czego sluzy to miejsce, wiec czekaja, trzepoczac czarnymi skrzydlami, zwabione perspektywa scierwa.
Slonce ogrzewa ziemie, nad mokrymi liscmi unosi sie para.
Wieszam moj plecak na galezi, zeby nie zamokl, lecz spada z niej jak dojrzaly owoc pod ciezarem schowanych w nim instrumentow.
Nie musze sprawdzac, czy sa w komplecie, wybralem je starannie, gladzac z rozkosza ich zimna stal przed zapakowaniem do plecaka.
Rok w wiezieniu nie oslabil naszej wiezi; kiedy obejmuje palcami skalpel, czuje sie tak, jakbym sciskal dlon staremu przyjacielowi. Teraz jestem juz gotow powitac innego starego przyjaciela. W oczekiwaniu na niego, wychodze na droge.
Chmury sie przerzedzily, popoludnie zapowiada sie parne i gorace.
Droga jest podwojna gruntowa koleina, porosnieta wysokimi chwastami; ich kruche glowki z nasionami sa cale, nie zostaly polamane przejazdem jakiegokolwiek samochodu.
Slysze krakanie i spojrzawszy w gore, widze trzy kruki, ktore przylecialy za mna w oczekiwaniu na widowisko.
Wszyscy lubia widowiska. Widze za drzewami maly obloczek kurzu. Nadjezdza samochod. Czekam, serce bije mi szybciej, dlonie potnieja na mysl o tym, co niebawem nastapi.
W koncu dostrzegam go, lsniacy czarny behemot, jadacy powoli, z godnoscia, po polnej drodze.
Wiezie mi przyjaciela z wizyta. Wizyta sie przeciagnie, mysle sobie.
Spogladam na slonce, ktore jest ciagle wysoko, zapewniajac jeszcze wiele godzin swiatla, wiele godzin letniej rozrywki.
Staje na srodku drogi. Limuzyna zatrzymuje sie przede mna. Kierowca wysiada.
Nie musimy wymieniac slow, wystarczy spojrzenie i usmiech.
Usmiech dwoch braci polaczonych nie wiezami rodzinnymi, lecz wspolnymi upodobaniami, wspolnymi pragnieniami.
Polaczyla nas korespondencja.
W dlugich listach omawialismy nasze marzenia, wykuwalismy podstawy naszego zwiazku.
Slowa plynace spod naszych pior przedly jedwabista nic pajeczyny, ktora spowila nas razem.
Doprowadzily nas do tego lasu, gdzie kruki przygladaja sie nam niecierpliwymi oczami.
Idziemy razem na tyl samochodu. Moj towarzysz plonie zadza zgwalcenia jej. Widze napeczniale wybrzuszenie w jego spodniach i slysze brzek kluczykow w rece. Ma rozszerzone zrenice, a na gornej wardze kropelki potu.
Stajemy obok kufra, spragnieni pierwszego widoku naszego goscia, pierwszego posmaku jego przerazenia.
Moj towarzysz wklada kluczyk do zamka i przekreca go. Pokrywa kufra unosi sie.
Lezy zwinieta na boku, mrugajac oczami, oslepiona naglym blyskiem swiatla.
Jestem tak w nia wpatrzony, ze nie od razu domyslam sie, dlaczego z rogu malej walizki wystaje jej bialy biustonosz.
Dopiero gdy moj partner pochyla sie, zeby ja wyniesc, pojmuje, co to znaczy.
Krzycze: Nie!
Ale on w tym czasie zdazyl juz wyciagnac obie rece do przodu, a ona pociagnac za spust. Jego glowa niknie we mgle krwi.
Dalsze wypadki tocza sie z gracja, jak w scenie baletowej. Ruch, jakim jego cialo pada na wznak. Ruch, jakim jej rece z nieomylna precyzja wyciagaja sie w moja strone. Zdazam jedynie nieco sie uchylic, gdy z jej pistoletu pada drugi strzal. Pocisk trafia mnie w kark, ale nie czuje tego.
Dziwny balet trwa, z ta roznica, ze teraz moje cialo przejmuje glowna role: padam, trzepoczac ramionami, jak umierajacy labedz.
Padam na bok, lecz nie czuje bolu, slysze jedynie loskot uderzajacego o ziemie ciala. Leze w oczekiwaniu na bol, na klucie, ale nie czuje absolutnie nic. Jedynie zdziwienie.
Slysze, jak wygrzebuje sie z samochodu. Lezala w ciasnocie ponad godzine, wiec dopiero po paru minutach nogi zaczynaja byc posluszne.
Zbliza sie do mnie.
Butem przewraca mnie na wznak.
Jestem calkowicie przytomny, wiec patrze na nia, wiedzac, co nastapi.
Wycelowuje bron w moja glowe, rece jej sie trzesa, czerpie powietrze krotkimi, plytkimi oddechami.
Zaschnieta krew na policzku wyglada jak indianskie barwy wojenne. Kazdy