– Ty chory szalencu! Ty skurwysynu! – Lee wygladal, jakby chcial rozwalic telefon.
Faith scisnela mu ramie i starala sie go uspokoic.
– Histeria w niczym nie pomoze panskiej corce. – Glos kontynuowal z irytujacym chlodem. – Panie Adams, gdzie jest Faith Lockhart? Tylko tyle chcemy. Wyda ja pan, a panskie problemy znikaja.
– I mam to przyjac jak ewangelie?
– Naprawde nie ma pan wyboru.
– Skad wiecie, ze mam te kobiete?
– Chce pan, zeby panska corka umarla?
– Ale Lockhart odeszla.
– Dobrze, w przyszlym tygodniu pochowa pan swoja Renee.
Faith uderzyla Lee w ramie i wskazala na telefon.
– Czekaj! – powiedzial Lee. – Dobrze, dobrze, jesli mam Faith, to co proponujecie?
– Spotkanie.
– Nie bedzie chciala dobrowolnie pojsc.
– Mowiac szczerze, nie obchodzi mnie, jak ja pan przyprowadzi. To juz panska sprawa. My bedziemy czekac.
– I pozwolicie mi tak po prostu odejsc?
– Wyrzuc ja i odjedz, zajmiemy sie reszta. Ty nas nie interesujesz.
– Gdzie?
Podano adres w okolicach Waszyngtonu, po stronie Marylandu. Dobrze znal te okolice: bardzo odludna.
– Musze tam dojechac, a policja jest wszedzie. Musze miec kilka dni.
– Jutro w nocy, dokladnie o dwunastej.
– Cholera, to nie za duzo czasu…
– Sugeruje wiec, by pan juz zaczal dzialac.
– Posluchaj, jesli dotkniecie mojej corki, znajde was na pewno. Przysiegam. Najpierw polamie wam wszystkie kosci, a dopiero potem zrobie wam prawdziwa krzywde.
– Panie Adams, niech sie pan uwaza za najwiekszego szczesciarza na tej ziemi, bo nie uwazamy pana za zagrozenie dla nas. I niech pan zrobi cos dla wlasnego dobra: kiedy bedzie pan odjezdzal, niech pan nigdy, przenigdy nie probuje patrzec za siebie. Nie zamieni sie pan w slup soli, ale skutek i tak nie bylby mily. – Rozmowca sie rozlaczyl.
Lee odlozyl sluchawke, przez kilka minut oboje siedzieli bez slowa. W koncu Lee przerwal cisze.
– I co teraz zrobimy?
– Danny powiedzial, ze przyjedzie tak szybko jak sie da.
– To wspaniale, ale ja mam termin: jutro o polnocy.
– Jesli Danny nie przyjedzie na czas, pojedziemy na to miejsce. Ale najpierw wezwiemy posilki.
– Kogo, FBI?
Faith skinela glowa.
– Faith, nie wiem, czy bylibysmy zdolni wyjasnic to Federalnym w rok, a co dopiero w jeden dzien.
– Tyle tylko mamy, Lee. Jesli Danny zjawi sie na czas i bedzie mial lepszy plan, to dobrze. Jesli nie, zadzwonie do agent Reynolds. Ona nam pomoze. – Scisnela mu reke. – Obiecuje, nic sie nie stanie twojej corce.
Lee chwycil jej reke; mial nadzieje, ze ma racje.
ROZDZIAL 44
Buchanan mial zaplanowane na wczesny wieczor wiele spotkan na Kapitolu. Spotykal sie tam z audytorium, ktore nie chcialo sluchac jego przeslania. Przypominalo to rzucanie pilki na fale: albo zostanie odbita prosto w twarz rzucajacego, albo przepadnie w morzu. W kazdym razie, dzisiaj bedzie koniec. Nigdy wiecej.
Samochod wysadzil go w poblizu Kapitolu. Wszedl frontowymi schodami, od strony Senatu. Wiedzial, ze teraz sledzi go wiecej ludzi. Chociaz wokol pelno bylo ciemnych garniturow, to jego wieloletnie doswiadczenia w chodzeniu po tych korytarzach pozwalalo mu wyczuc, kto byl tu u siebie, a kto czul sie obco. Zakladal, ze ci drudzy ludzie byli z FBI i od Thornhilla. Po konfrontacji w samochodzie Zaba na pewno uruchomi wiecej ludzi. To dobrze. Usmiechnal sie. Od tej chwili bedzie myslal o czlowieku z CIA jako o Zabie. Szpiedzy lubia kryptonimy, a nie moglby wymyslic bardziej odpowiedniego dla Roberta Thornhila. Buchanan liczyl na to, ze jego kolec bedzie wystarczajaco potezny, a blyszczacy, ponetny grzbiet aby nie okaze sie zbyt sliski.
Byly to pierwsze drzwi, na ktore natykal sie kazdy po wejsciu na drugie pietro i skreceniu w lewo. Obok nich stal mezczyzna w srednim wieku, w garniturze. Na drzwiach nie bylo wizytowki, ktora powiedzialaby, czyje jest to biuro. Nastepne drzwi prowadzily do biura Franklina Grahama. Byl to najwazniejszy senacki policjant zajmujacy sie przestrzeganiem prawa, administracja i protokolem. Byl tez przyjacielem Buchanana.
– Milo cie widziec, Danny – przywital go mezczyzna w garniturze.
– Czesc, Phil, co z twoimi plecami?
– Lekarz mowi, ze musze sie poddac operacji.
– Sluchaj mnie, nie pozwol sie ciac. Kiedy czujesz bol, strzel sobie scotcha, zaspiewaj pelna piersia i pokochaj sie z zona.
– Picie, spiewanie i milosc, to calkiem dobra rada – stwierdzil Phil.
– A czego bys sie spodziewal po Irlandczyku?
– Dobry z ciebie czlowiek – rozesmial sie Phil.
– Wiesz, dlaczego tu jestem?
– Pan Graham mi powiedzial. Mozesz wchodzic. Otwarl drzwi, Buchanan wszedl, a Phil zamknal za nim i stanal na strazy. Nie zwrocil uwagi na dwie pary, ktore biernie obserwowaly ich rozmowe. Agenci rozsadnie stwierdzili, ze moga czekac, az Buchanan wyjdzie, i podjac ponownie obserwacje. Poza tym to drugie pietro. Przeciez nie odfrunie.
W pokoju Buchanan zdjal z wieszaka peleryne i narzucil ja na ramiona; na szczescie mzylo. Na innym wieszaku wisial zolty kask, tez go nalozyl. Nastepnie wyjal z aktowki okulary i robocze rekawiczki. Przynajmniej z daleka, z aktowka pod peleryna, bedzie wygladal jak robotnik.
Podszedl do drzwi po przeciwleglej stronie pokoju, zdjal blokujacy je lancuch i otworzyl. Wszedl po schodach, otworzyl kolejne drzwi, za ktorymi byla drabina wiodaca w gore. Buchanan wszedl na szczebel i zaczal sie wspinac. Na szczycie popchnal kolejny wlaz i znalazl sie na dachu Kapitolu.
Wchodzili tedy na dach ludzie zmieniajacy flagi. Mowiono, ze flagi sa bez przerwy wymieniane, zeby czlonkowie Izby i Senatu mogli stale posylac szczodrym wyborcom flagi, ktore powiewaly nad Kapitolem. Buchanan potarl brew: Boze, co za miasto.
Spojrzal w dol, na tereny przed Kapitolem. Ludzie krazyli tu i tam, spieszac na spotkania. Jakos to wszystko dzialalo. Przypominalo to wielkie mrowisko, ta dobrze naoliwiona machine demokracji. Mrowki robia to, by przetrwac, ale moze i my robimy to z tego samego powodu, pomyslal.
Spojrzal na posag Columbii na poltorawiekowym postumencie, wienczacy kopule Kapitolu. Ostatnio zdjeto go za pomoca helikoptera i grubej liny, po czym dokladnie usunieto brud stu piecdziesieciu lat. Szkoda, ze rownie latwo nie daje sie usunac ludzkich grzechow.
Przez krotka chwile pomyslal o skoku w dol. Moglby to zrobic, gdyby nie chec pokonania Thornhilla. Poza tym byloby to tchorzostwo, a Buchanan mial co prawda wiele twarzy, ale zadna z nich nie byla twarza tchorza.
Przez dach przeszedl do skrzydla Izby Reprezentantow; byl tam podobny pokoj na poddaszu. Zdjal kask i rekawice, wyjal z aktowki kapelusz i nalozyl go. Podniosl kolnierz peleryny, wzial gleboki oddech, otwarl drzwi i wyszedl. Ludzie krecili sie tu i tam, ale nikt z nich nie przyjrzal mu sie chocby odrobine uwazniej.
Po chwili opuscil Kapitol tylnym wyjsciem, znanym jedynie nielicznym weteranom. Czekal tam samochod. Pol godziny pozniej byl na lotnisku, gdzie na jedynego pasazera oczekiwal prywatny samolot z wlaczonymi silnikami. W tej chwili jego wysoko postawiony przyjaciel zarabial swoje pieniadze. Kilka minut pozniej samolot otrzymal pozwolenie na start i wkrotce Buchanan patrzyl z gory, jak stolica powoli znika mu z oczu. Ile razy ogladal ten widok?
– Szczesliwej drogi – powiedzial pod nosem.