– Zostaniesz prymusem – rzekl Gunn podnieconym glosem. – Mam identyczne echo w namiarze sto pietnascie. I jeszcze jedno na sto szescdziesiat. To ostatnie ma dlugosc okolo dwudziestu metrow.
– Wyglada na komin – powiedzial Pitt.
– Boze! – szepnal Gunn. – Mam tu tyle ech co na zlomowisku.
Nagle z mroku na skraju czerni w aureoli niesamowitego swiatla wylonil sie okragly obiekt, przypominajacy ogromny grobowiec. Wkrotce trzy pary oczu, patrzace z wnetrza batyskafu, mogly rozroznic ruszty poteznego kotla, a potem rzedy nitow przy spawach i platanine rozerwanych rur, ktorymi niegdys plynela para.
– Chcialbys byc palaczem obslugujacym w tamtych czasach takie malenstwo? – mruknal Giordino.
– Zlapalem nastepne – odezwal sie Gunn. – Nie, czekajcie… echo jest coraz wieksze. Podaje dlugosc… piecdziesiat metrow… sto…
– No, jeszcze – prawie modlil sie Pitt.
– Sto piecdziesiat… dwiescie… dwiescie piecdziesiat. Mamy go! Mamy!
– Jaki namiar? – spytal Pitt z zaschnietymi ustami.
– Dziewiecdziesiat siedem – odparl Gunn szeptem.
Przez nastepne kilka minut, kiedy „Slimak Morski' skracal dystans dzielacy go od obiektu, nikt juz sie nie odzywal. Wszyscy mieli twarze pelne oczekiwania, pobladle i spiete. Pittowi bolesnie walilo serce i mial wrazenie, ze jakas wielka lapa sciska mu zoladek, w ktorym czul ogromny ciezar. Uswiadomil sobie, ze prowadzi batyskaf zbyt blisko dna. Poruszyl dzwigniami, nie odrywajac oczu od iluminatora. Co znajda? Stary, pordzewialy wrak w ogole nie nadajacy sie do wydobycia? Strzaskany, polamany kadlub, tkwiacy po nadbudowki w mule? I wtedy, wytezajac wzrok, dostrzegl ogromny cien, zlowieszczo wylaniajacy sie z ciemnosci.
– Boze Wszechmogacy! – szepnal Giordino z podziwem. – Trafilismy prosto w dziob.
Kiedy zblizyli sie na odleglosc pietnastu metrow, Pitt zmniejszyl obroty silnika i ustawil „Slimaka Morskiego' na kursie rownoleglym do linii wodnej pechowego statku. Wrak widziany z tej odleglosci oszalamial swoim ogromem. Chociaz od zatoniecia minelo prawie osiemdziesiat lat, to jednak statek w jakis zdumiewajacy sposob nie ulegl korozji; zloty pas wokol dwustupiecdziesieciodwumetrowego kadluba blyszczal w swietle poteznych reflektorow. Pitt poruszyl dzwigniami i batyskaf sie uniosl, przeplywajac nad osmiotonowa kotwica na lewej burcie. Wowczas z latwoscia mogli odczytac wielkie zlote litery, ktore wciaz z duma glosily, ze statek nazywa sie „Titanic'.
Urzeczony Pitt wzial do reki mikrofon i nacisnal wlacznik nadajnika.
– „Modoc', „Modoc'. Tu „Slimak Morski'… czy mnie slyszysz?
Radiooperator „Modoca' odpowiedzial prawie natychmiast:
– „Slimak Morski', tu „Modoc'. Slysze cie. Odbior. Pitt pokrecil galka glosnosci, by przyciszyc trzaski.
– „Modoc', zawiadomcie centrale NUMA, ze znalezlismy duze „t'. Powtarzam, znalezlismy duze 't'. Glebokosc trzy tysiace siedemset szescdziesiat metrow. Godzina jedenasta czterdziesci dwie.
– Jedenasta czterdziesci dwie? – jak echo powtorzyl Giordino. – Ach, ty madralino. Pomyliles sie tylko o dwie minuty.
Powtorne narodziny
„Titanic' lezal w niesamowicie spokojnej czarnej glebi, ukazujac ponure slady swojej tragedii. Niemal stumetrowe rozdarcie prawej burty, skutek kolizji z gora lodowa, ciagnelo sie od forpiku po kotlownie numer piec, a dziury ziejace w dziobie ponizej linii wodnej swiadczyly, z jaka miazdzaca sila kotly rozbijaly kolejne grodzie, zanim wypadly z kadluba w wode.
Statek tkwil gleboko w mule, nieco pochylony na lewa burte, z dziobem skierowanym na poludnie, jak gdyby wciaz jeszcze rozpaczliwie probowal wydostac sie na powierzchnie i dotrzec do portu przeznaczenia. Swiatlo reflektorow batyskafu tanczylo po widmowych nadbudowkach, rzucajac dlugie, upiorne cienie na rozlegle tekowe poklady. Na wysokich burtach widac bylo rowne rzedy iluminatorow, gdzieniegdzie pootwieranych. Statek, pozbawiony kominow, mial teraz niemal nowoczesny oplywowy ksztalt. Trzech pierwszych, liczac od dziobu, w ogole nie bylo, dwa prawdopodobnie zostaly zniesione podczas opadania na dno: komin numer cztery lezal za pokladem lodziowym. Poza przezartymi rdza odciagami kominow, przewieszonymi przez reling jak weze, na pokladzie lodziowym znajdowalo sie jedynie kilka duzych nawiewnikow, jakby trzymajacych straz przy zurawikach, na ktorych niegdys wisialy szalupy ratunkowe tego wielkiego liniowca.
Bylo w nim jakies chorobliwe piekno. Czlonkowie zalogi batyskafu niemal widzieli jadalnie i salony zalane swiatlem, wypelnione tlumami beztroskich, smiejacych sie pasazerow. Wyobrazali sobie biblioteki statku zawalone ksiazkami, palarnie pelne blekitnej mgielki dymu z cygar, orkiestre grajaca ragtime z przelomu wiekow; pasazerow spacerujacych po pokladach: bogaczy, slawnych ludzi, mezczyzn w eleganckich strojach wieczorowych, kobiety w barwnych dlugich sukniach, nianki z dziecmi sciskajacymi ukochane zabawki; Astorow, Guggenheimow i Strausow w pierwszej klasie, srednio zamozna burzuazje, nauczycieli, ksiezy, studentow i pisarzy w drugiej, w trzeciej zas emigrantow, irlandzkich chlopow z rodzinami, drwali, piekarzy, krawcow i gornikow z zapadlych wsi w Szwecji, Rosji i Grecji. Na koniec prawie dziewiecsetosobowa zaloge, od oficerow po kucharzy, stewardow, chlopcow od wind i pracownikow maszynowni.
W ciemnosciach za drzwiami i iluminatorami znajdowaly sie bogato wyposazone wnetrza. Jak teraz wyglada plywalnia, kort do squasha, turecka laznia? Czy w sali recepcyjnej nadal wisza chocby zbutwiale resztki wspanialego gobelinu? Co sie stalo z zegarem z brazu nad glownymi schodami, z krysztalowymi kandelabrami w eleganckiej kawiarni „Cafe Parisien' i finezyjnie zdobionym sufitem jadalni pierwszej klasy? Byc moze szczatki kapitana Edwarda J. Smitha wciaz leza gdzies na mostku? Jakie tajemnice ujawni ten wrak, ktory niegdys byl ogromnym plywajacym palacem, jezeli kiedykolwiek znow ujrzy swiatlo slonca?
Kamery nieustannie blyskaly lampami stroboskopowymi, kiedy niewielki batyskaf krazyl jak intruz wokol ogromnego kadluba. Duza, ponad polmetrowa ryba z ogonem niczym u szczura, wielkimi oczami i potezna glowa, przeplynela nad pochylonymi pokladami, okazujac calkowita obojetnosc blyskom swiatla reflektorow „Slimaka Morskiego'.
Wydawalo sie, ze minelo wiele godzin, zanim batyskaf, z twarzami zalogi wciaz przylepionymi do iluminatorow, uniosl sie nad dachem sali klubowej pierwszej klasy, zawisl tam na kilka chwil i pozostawil niewielka elektroniczna kapsule sygnalizacyjna. Jej impulsy niskiej czestotliwosci beda wskazywaly droge do wraka przyszlym wyprawom. Potem batyskaf lagodnie skierowal sie w gore, wygasiwszy reflektory.
„Titanic' znowu zostal sam. Wkrotce pojawia sie przy nim inne statki glebinowe i ludzie ponownie beda pracowali przy jego stalowym kadlubie, jak tyle lat temu na wielkich pochylniach stoczni Harlanda i Wolffa w Belfascie.
Pozniej byc moze, lecz tylko byc moze, statek ten mimo wszystko dotrze do swojego pierwotnego portu przeznaczenia.
Czesc IV. „Titanic”
Maj 1988 roku
37.
Sekretarz Generalny KPZR, Georgij Antonow, z namaszczeniem zapalil fajke i przyjrzal sie osobom siedzacym dokola dlugiego mahoniowego stolu konferencyjnego.
Z prawej strony mial admirala Borysa Slojuka, szefa wywiadu sowieckiej marynarki wojennej, i jego asystenta, kapitana Prewlowa. Naprzeciw nich siedzieli Wladimir Polewoj, dyrektor wydzialu KGB, ktory zajmowal sie tajemnicami obcych mocarstw, oraz Wasilij Tilewicz, marszalek Zwiazku Radzieckiego i glowny szef bezpieczenstwa.
Antonow z miejsca przystapil do rzeczy.