odbiera cieplo cialu. Ludzie odczuwaja wiekszy chlod i gorzej znosza temperature pieciu stopni ponizej zera przy wietrze o predkosci trzydziestu pieciu wezlow niz wowczas, gdy mroz siega dwudziestu pieciu stopni, ale nie wieje. Wiatr szybciej pozbawia ciepla, niz organizm je wytwarza – to nieprzyjemne zjawisko znane jest jako tzw. czynnik oziebiajacy.
Joel Farquar, specjalista od pogody, wypozyczony przez „Koziorozca' z Federalnego Zarzadu Sluzb Meteorologicznych, zdawal sie nie zwracac uwagi na sztorm szalejacy za oknami centrali operacyjnej, kiedy obserwowal instrumenty odbierajace sygnaly z satelitow meteorologicznych, ktore co dwadziescia cztery godziny przysylaly z kosmosu zdjecia polnocnego Atlantyku.
– No i jaka przyszlosc wrozy nam twoj przewidujacy umysl? – spytal Pitt, probujac utrzymac rownowage na rozkolysanej podlodze.
– Za godzine sztorm zacznie slabnac – odparl Farquar. – Nim jutro wstanie slonce, szybkosc wiatru powinna spasc do dziesieciu wezlow.
Farquar nie podniosl wzroku, kiedy mowil. Ten pracowity niski mezczyzna o czerwonej twarzy byl calkowicie pozbawiony poczucia humoru i zyczliwosci. Cieszyl sie jednak szacunkiem wszystkich uczestnikow operacji ze wzgledu na pelen poswiecenia stosunek do pracy i fakt, ze jego prognozy zawsze dokladnie sie sprawdzaly.
– Nawet najlepiej opracowane plany… – mruknal Pitt do siebie. – Kolejny stracony dzien. Cztery razy w tygodniu musimy przerywac i zostawiac na boi rure do pompowania powietrza.
– To Bog zsyla sztormy – obojetnie stwierdzil Farquar. Kiwnal glowa w strone dwoch rzedow monitorow telewizyjnych, ktore zajmowaly cala przednia sciane centrali operacyjnej na „Koziorozcu'. – Przynajmniej im to w ogole nie przeszkadza.
Pitt spojrzal na ekrany, ktore pokazywaly batyskafy spokojnie pracujace przy wraku, cztery kilometry pod powierzchnia niespokojnego morza. Ich samowystarczalnosc byla blogoslawienstwem dla calego przedsiewziecia. Z wyjatkiem „Slimaka Morskiego', ktorego maksymalny czas zanurzenia wynosil tylko osiemnascie godzin, teraz bezpiecznie umocowanego do pokladu „Modoca', pozostale trzy batyskafy mogly przebywac przy „Titanicu' piec dni z rzedu i dopiero po tym okresie wracaly na powierzchnie dla wymiany zalog. Pitt odwrocil sie do Ala Giordina, pochylonego nad duzym stolem z mapami.
– Jaki jest szyk statkow pomocniczych?
Giordino wskazal reka malenkie, pieciocentymetrowe modele rozrzucone po mapie.
– „Koziorozec' jak zwykle w srodku. „Modoc' z dziobu na kursie, a „Bomberger' wlecze sie trzy mile za rufa.
Pitt spojrzal na model „Bombergera'. Byl to nowy statek, specjalnie skonstruowany do wydobywania wrakow z duzych glebokosci.
– Kaz jego kapitanowi zblizyc sie na jedna mile.
Giordino kiwnal glowa w strone lysego radiooperatora, ktory siedzial przed nadajnikiem, dla bezpieczenstwa przypiety do pochylego pulpitu.
– Slyszales, Curley? Przekaz „Bombergerowi', zeby sie zblizyl na mile z rufy.
– A co ze statkami zaopatrzeniowymi? – spytal Pitt.
– Zadnych problemow. Taka pogoda to male piwo dla tak duzych lajb jak one. „Alhambra' zajmuje swoja pozycje z lewej burty, a „Monterey Park' jest tam, gdzie powinien byc, z prawej.
Pitt ruchem glowy wskazal maly czerwony model.
– Widze, ze nasi rosyjscy przyjaciele sa ciagle z nami.
– „Michail Kurkow'? – spytal Giordino. Wzial do reki niebieska replike okretu wojennego i postawil ja przy czerwonym modelu. – Noo… ale ta zabawa nie jest dla niego zbyt przyjemna, bo krazownik rakietowy „Junona' z wyrzutniami pociskow kierowanych trzyma sie go, jakby go kto przykleil.
– A boja sygnalowa wraku?
– Spokojnie sobie popiskuje z glebokosci dwudziestu pieciu metrow – oznajmil Giordino. – Tylko tysiac dwiescie metrow stad, co do milimetra, w namiarze piecdziesiat dziewiec, to znaczy na poludniowy wschod.
– Dzieki Bogu nie zdryfowalismy – powiedzial Pitt i westchnal.
– Nie denerwuj sie – rzekl Giordino, usmiechajac sie pocieszajaco. – Za kazdym razem, gdy troche podmucha, zachowujesz sie jak matka, ktorej corka wraca z randki o polnocy.
– Ten kompleks kwoki staje sie coraz gorszy, im blizej konca – przyznal Pitt. – Tylko dziesiec dni, Al. Jezeli przez dziesiec dni utrzyma sie dobra pogoda, bedziemy mogli zwinac caly ten interes.
– Wszystko zalezy od naszej wyroczni – powiedzial Giordino i zwrocil sie do Farquara: – Co ty na to, wielki proroku meteorologicznej madrosci?
– Ode mnie mozecie dostac prognoze najwyzej na dwanascie godzin – mruknal Farquar, nie podnoszac wzroku. – Tu jest polnocny Atlantyk, a to najbardziej nieobliczalny ocean. Co chwila sie zmienia. Gdyby ten wasz cenny „Titanic' zatonal na Oceanie Indyjskim, tobym wam dal dziesieciodniowa prognoze z osiemdziesiecio- procentowa dokladnoscia.
– Gadanie – odparl Giordino. – Zaloze sie, ze kiedy kochasz sie z kobieta, to zanim sie do niej dobierzesz, nie mowisz jej, ze bedzie miala tylko czterdziesci piec procent przyjemnosci.
– Czterdziesci piec procent to lepsze niz nic – obojetnie stwierdzil Farquar.
Pitt zauwazyl, ze operator sonaru podniosl reke, wiec podszedl do niego.
– Co jest?
– Jakis dziwny dzwiek na wzmacniaczu – odparl operator. Mial blada twarz i posture goryla. – Od okolo dwoch miesiecy czasami go slysze. To bardzo dziwny dzwiek, jakby ktos cos nadawal.
– Rozszyfrowales to?
– Nie, szefie. Dalem posluchac Curleyowi, ale on mowi, ze to jakis belkot.
– Prawdopodobnie na wraku cos sie obluzowalo i prad wody tym klekoce.
– Albo duchy – rzekl operator sonaru.
– Nie wierzysz w nie, ale sie ich boisz, co?
– Razem z „Titanikiem' zatonelo poltora tysiaca ludzi – odparl operator. – Niewykluczone, ze duch przynajmniej jednego z nich wrocil na statek, zeby straszyc.
– Mnie interesuje tylko jeden rodzaj spirytualizmu – rzucil Giordino od stolu z mapami. – Zagladanie do butelki…
– Zgasl obraz z kamery w kabinie „Safony II' – odezwal sie jasny blondyn siedzacy przy monitorach.
Pitt natychmiast znalazl sie kolo niego i spojrzal na ciemny ekran.
– Moze u nas cos nawalilo?
– Nie, szefie. Wszystkie obwody tutaj i w przekazniku boi dzialaja. Cos musialo nawalic na „Safonie II'. Wyglada to, jakby na obiektywie kamery ktos powiesil szmate.
Pitt wzial do reki grafik z rozkladem pracy zalog.
– Na tej zmianie „Safona II' jest pod komenda Omara Woodsona.
Curley nacisnal guzik i wlaczyl nadajnik.
– „Safona II', halo, „Safona II', zglos sie. – Pochylil sie do przodu, rekami przyciskajac sluchawki do uszu. – Slabo slychac, szefie. Mnostwo zaklocen. Slowa sa bardzo porwane. Niczego nie moge zrozumiec.
– Wlacz glosnik – rozkazal Pitt.
W centrali operacyjnej zaskrzeczal jakis glos, przytlumiony trzaskami.
– Cos blokuje przekaz – rzekl Curley. – Przekaznik na boi powinien odbierac sygnal czysto i wyraznie.
– Nastaw glosnosc do oporu. Moze uda nam sie cos zrozumiec z odpowiedzi Woodsona.
– „Safona II', prosimy o powtorzenie. Nie mozemy cie zrozumiec. Odbior.
W chwili gdy Curley przekrecil potencjometr, wszyscy az podskoczyli, ogluszeni wybuchem trzaskow dobywajacych sie z glosnika.
– …rozec. Mamy… po… bior.
Pitt chwycil mikrofon.
– Omar, tu Pitt. Wysiadla wam kamera telewizyjna. Mozesz to naprawic? Czekamy na odpowiedz. Odbior.
Wszyscy wpatrywali sie w glosnik, jakby byl zywa istota. Minelo piec nie konczacych sie minut, pelnych niecierpliwego oczekiwania na meldunek Woodsona. I wtedy w glosniku znow odezwal sie grzmot przerywanych slow:
– Hen… Munk… simy poz… na… wy… Zaintrygowanie wykrzywilo twarz Giordina.