Woodsonowi nie trzeba bylo tego powtarzac. Juz spokojnie spal, kiedy Pitt znajdowal sie w polowie drogi do izby chorych.
Doktor Cornelius Bailey byl sloniowatym mezczyzna o szerokich barach i wysunietej do przodu glowie z kwadratowa szczeka. Mial dlugie jasnorude wlosy, siegajace kolnierzyka, i elegancko przystrzyzona brode w stylu van Dycka. Cieszyl sie popularnoscia wsrod czlonkow zalog prowadzacych prace wydobywcze i potrafil sam wypic wiecej niz pieciu z nich razem wzietych, jesli tylko byl w nastroju, by to udowodnic. Swoimi wielkimi dlonmi, przypominajacymi bochenki chleba, odwrocil lezace na stole cialo Munka jak drewniana lalke, ktora w rzeczywistosci prawie bylo, biorac pod uwage zaawansowane stezenie posmiertne.
– Biedny Henry – powiedzial. – Chwala Bogu, ze nie mial rodziny. Okaz zdrowia. Wszystko, co moglem dla niego zrobic, kiedy ostatni raz go badalem, to usunac mu woskowine z uszu.
– Co mozesz mi powiedziec o przyczynie smierci? – spytal Pitt.
– To jasne – odparl Bailey. – Po pierwsze, rozlegle uszkodzenie plata skroniowego…
– Co miales na mysli, mowiac po pierwsze?
– Wlasnie to, moj drogi panie Pitt. Tego czlowieka zabito mniej wiecej dwa razy. Spojrz na to. – Odsunal koszule Munka, odslaniajac mu kark. U podstawy czaszki widac bylo siniak. – Rdzen kregowy zmiazdzony tuz przy rdzeniu przedluzonym. Prawdopodobnie jakims tepym narzedziem.
– A wiec Woodson mial racje, ze Munk zostal zamordowany.
– Zamordowany, powiadasz? O tak, oczywiscie, nie ma zadnych watpliwosci – spokojnie stwierdzil Bailey, jak gdyby morderstwo bylo codziennym zjawiskiem na pokladzie statku.
– Wyglada na to, ze zabojca uderzyl Munka z tylu, a potem rabnal jego glowa w obudowe alternatora, zeby upozorowac wypadek.
– Bardzo mozliwe.
Pitt polozyl reke na ramieniu Baileya.
– Bede wdzieczny, jezeli na jakis czas zatrzymasz to odkrycie dla siebie, doktorze.
– Nie pisne ani slowa, nabieram wody w usta, i tak dalej. Juz sie o to nie martw. Moj raport i swiadectwo zgonu beda tu na ciebie czekaly, gdybys ich potrzebowal.
Pitt usmiechnal sie do lekarza i wyszedl z izby chorych. Ruszyl na rufe, gdzie stala „Safona II', z ktorej slona woda sciekala na pochylnie, po drabince wspial sie do wlazu i zniknal we wnetrzu. Jakis technik sprawdzal kamere telewizyjna.
– No i jak to wyglada? – spytal Pitt.
– Nic jej sie nie stalo – odparl technik. – Kiedy tylko specjalisci od konstrukcji sprawdza kadlub, bedzie mogl pan wyslac batyskaf z powrotem.
– Im wczesniej, tym lepiej,
Pitt minal technika i poszedl na rufe. Krew Munka byla juz wytarta z podlogi i rogu obudowy alternatora.
W glowie Pitta klebily sie mysli. Tylko jedna z nich przybrala konkretny ksztalt, choc wlasciwie nie byla to mysl, a raczej pewnosc, ze cos wskaze morderce. Sadzil, ze poszukiwania zajma mu godzine albo wiecej, lecz los sie do niego usmiechnal. W ciagu dziesieciu minut znalazl to, czego potrzebowal.
42.
– Czy ja dobrze pana rozumiem? – spytal Sandecker, rzucajac wsciekle spojrzenia zza biurka. – Na jednym z czlonkow mojej zalogi popelniono brutalne morderstwo, a pan mi kaze spokojnie siedziec i nie reagowac, gdy tymczasem morderca pozostaje na wolnosci?
Warren Nicholson nerwowo wiercil sie w fotelu, unikajac wzroku admirala.
– Zdaje sobie sprawe, ze trudno panu to zaakceptowac.
– Lagodnie powiedziane – prychnal Sandecker. – A moze przyjdzie mu do glowy, zeby znowu kogos zabic?
– To wkalkulowane ryzyko, ktore wzielismy pod uwage.
– Wzielismy pod uwage? – powtorzyl Sandecker jak echo. – Latwo wam to powiedziec, kiedy siedzicie sobie w centrali CIA. Nie jest pan zamkniety w batyskafie jak w pulapce tam na dnie, tysiace metrow pod powierzchnia oceanu, i nie zastanawia sie, czy stojacy obok czlowiek nie rozwali panu lba.
– Jestem pewien, ze do tego nie dojdzie – powiedzial Nicholson beznamietnie.
– Skad ta pewnosc?
– Zawodowi agenci rosyjscy nie morduja, o ile nie jest to absolutnie konieczne.
– Agenci rosyjscy… – Zaskoczony Sandecker wytrzeszczyl na Nicholsona oczy pelne niedowierzania. – Na Boga, co pan wygaduje?
– To, co pan slyszy. Henry'ego Munka zabil agent pracujacy dla wywiadu sowieckiej marynarki.
– Nie ma pewnosci. Brak dowodow…
– Na sto procent nie. Moglby to byc kto inny, ktos, kto zywil do Munka jakas uraze, ale wszystko wskazuje na agenta oplacanego przez Rosjan.
– Lecz dlaczego Munk? – zapytal Sandecker. – Byl specjalista od instrumentow. Jakiez zagrozenie mogl stanowic dla szpiega?
– Podejrzewam, ze zobaczyl cos, czego nie powinien widziec, i wobec tego nalezalo mu zamknac usta – odparl Nicholson. – Ale, ze tak powiem, to tylko polowa. Widzi pan, admirale, tak sie zlozylo, ze nie jeden, lecz dwoch rosyjskich agentow infiltruje wasza operacje.
– Nie przyjmuje tego do wiadomosci.
– Panie admirale, przeciez my zajmujemy sie szpiegostwem i ustalaniem takich rzeczy.
– Ktorzy to? – spytal Sandecker. Nicholson bezradnie wzruszyl ramionami.
– Przykro mi, ale tylko tyle moge panu powiedziec. Z naszych informacji wynika, ze uzywaja pseudonimow „Srebrny' i „Zloty', lecz nawet sie nie domyslamy ich prawdziwych nazwisk.
W oczach Sandeckera pojawila sie zawzietosc.
– A gdyby moi ludzie sami to ustalili?
– Mam nadzieje, ze bedzie pan z nami wspolpracowal, przynajmniej na razie, prosze wiec kazac im trzymac jezyk za zebami i nie podejmowac zadnych akcji.
– Ale to moga byc sabotazysci i uniemozliwia cala operacje.
– Jestesmy sklonni przypuszczac, ze nie otrzymali rozkazu prowadzenia dzialan destrukcyjnych.
– To szalenstwo, czyste szalenstwo – mruknal Sandecker. – Czy pan w ogole zdaje sobie sprawe, o co mnie prosicie?
– Kilka miesiecy temu prezydent zadal mi to samo pytanie i moja odpowiedz ciagle jest ta sama: nie. Zdaje sobie jednak sprawe, ze chodzi wam o cos wiecej niz tylko o zwykle wydobycie statku, lecz prezydent nie uznal za stosowne zdradzic mi prawdziwej przyczyny tego waszego przedstawienia. Sandecker zacisnal zeby.
– No dobrze, a jesli sie zgodze, to co?
– Bedzie pan o wszystkim informowany. We wlasciwym czasie otrzymacie zielone swiatlo i przymkniecie sowieckich agentow.
Admiral siedzial w milczeniu przez kilka chwil. Kiedy w koncu sie odezwal, Nicholson zwrocil uwage na jego smiertelnie powazny ton.
– Dobra, Nicholson, dam sie w to wrobic. Ale niech Bog ma pana w swojej opiece, jezeli tam, pod woda, dojdzie do jakiegos tragicznego wypadku albo nastepnego morderstwa. Konsekwencje tego beda straszniejsze, niz moze pan sobie wyobrazic.
43.
Mel Donner, zlany wiosennym deszczem, wszedl frontowymi drzwiami do domu Marie Sheldon.
– To mnie chyba nauczy, zebym wozil parasol w samochodzie – powiedzial wyjmujac chusteczke do nosa i