– Oczywiscie, prosze pana. – Recepcjonista obrocil karte i zaczal pisac. – Czy zechce pan udac sie do naszego lekarza?
– Moze pozniej, nie teraz.
Wciaz pisal. W koncu przestal, znow obrocil karte i ulozyl do podpisu.
Pacjent doktora Washburna wbil w nia oczy. Gapil sie, oslupialy, zahipnotyzowany literkami. Zdobyl wreszcie wlasne nazwisko – czesc nazwiska, mowiac dokladniej. Zdobyl tez nazwe kraju i miasta, w ktorym mieszkal.
J. Bourne.
Staral sie pisac nazwisko w sposob tak niewymuszony i naturalny, na jaki tylko bylo go stac. Dal umyslowi carte blanche i czekal, az mysli i obrazy uwolnione sytuacja dotra do jazni. Do jazni nie dotarlo nic, ot, tyle tylko, ze podpisywal sie obcym nazwiskiem; nie odczul zadnych sensacji.
– Zaniepokoilem sie, mein Herr – powiedzial recepcjonista. – Juz sadzilem, ze moze popelnilem gdzies blad. Mam za soba bardzo pracowity tydzien, jeszcze bardziej pracowity dzien. Ale z drugiej strony, bylem pewien, ze bledu nie zrobilem.
A gdyby tak zrobil? Gdyby tak popelnil jakis blad? Pan J. Bourne z Nowego Jorku, USA, nie chcial nawet o tym myslec.
– Zawsze wierzylem w panska pamiec, Herr… Stossel – odrzekl Bourne, rzuciwszy okiem na tabliczke z nazwiskiem dyzurujacego recepcjonisty wywieszona na scianie z lewej strony kontuaru; Stossel byl zastepca dyrektora hotelu „Carillon du Lac”.
– Bardzo pan uprzejmy, Herr Bourne. – Stossel sklonil sie za lada. – Oczywiscie, wszelkie pana zyczenia zostana spelnione tak jak zwykle. Pamietam je doskonale.
– Ciesze sie. Z tym, ze byc moze zmienie nieco obyczaje. Czegoz to ja od was ostatnio chcialem?
– Zyczyl pan sobie, zeby kazdemu, kto do pana telefonuje lub kto o pana pyta w recepcji, mowic, ze jest pan aktualnie nieobecny, po czym natychmiast o takim fakcie pana zawiadomic. Jedynym wyjatkiem jest pana firma z Nowego Jorku, Korporacja Treadstone-71 jesli mnie pamiec nie myli…
– Tak, niech tak zostanie. Herr Stossel. Odpowiednio docenie panskie kompetencje.
– Jestesmy w Zurychu, sir – odparl skromnie i grzecznie, wzruszywszy lekko ramionami. – Byl pan zawsze nadzwyczaj hojny, Herr Bourne…
Kiedy wchodzil do windy za boyem hotelowym, czul, ze wyjasnilo sie kilka spraw. Znal swoje nazwisko i rozumial, dlaczego zastepca dyrektora „Carillon du Lac” tak szybko je sobie przypomnial. Wiedzial, z jakiego kraju tu przyjezdzal, z jakiego miasta, poznal tez nazwe firmy, ktora go zatrudnia – w kazdym razie firmy, ktora go kiedys zatrudniala, i za kazdym razem, kiedy odwiedzal Zurych, podejmowal pewne srodki ostroznosci; mialy go chronic przed niepozadanymi lub niespodziewanymi goscmi. Tego wlasnie nie umial rozgryzc, bo albo organizuje sie zabezpieczenie dokladne i szczelne, albo nie organizuje sie go wcale. Gdzie szukac plusow ochrony tak dziurawej, tak latwej do ominiecia? Uznal ja za amatorska, bezwartosciowa, za dziecieca zabawe w chowanego:
Amatorszczyzna, a jesli w ciagu ostatnich czterdziestu osmiu godzin w ogole sie czegos o sobie dowiedzial, to tego, ze jest zawodowcem. Jaki mial fach, nie mial pojecia, lecz bez watpienia byl profesjonalista.
Glos panienki z nowojorskiej informacji zanikal chwilami na linii, ale to, co mowila, docieralo do niego z irytujaca wyrazistoscia i nieodwolalnoscia wyroku.
– Takiej firmy nie ma w spisach, prosze pana. Sprawdzilam najnowsze wykazy, nawet numery prywatne, i nie figuruje tam zadna korporacja „Treadstone”. Nie ma tam nawet nazwy podobnej do „Treadstone-71”.
– Moze „71” zostalo opuszczone, zeby…
– Nie, prosze pana, firma o takiej nazwie nie istnieje. Powtarzam, jesli dysponuje pan nazwa pelniejsza, jesli poda mi pan rodzaj dzialalnosci, jaka firma prowadzi, byc moze bede w stanie pomoc.
– Niestety, znam tylko te nazwe, ktora pani podalem: „Treadstone-71”. Nowy Jork.
– Dziwna nazwa, prosze pana. Jestem pewna, ze gdyby byla na naszych listach, nie mialabym absolutnie zadnych trudnosci, by ja odnalezc. Bardzo mi przykro.
– Dziekuje i przepraszam za klopot – powiedzial J. Bourne, odkladajac sluchawke.
Nie widzial sensu w przedluzaniu rozmowy. Nazwa firmy stanowila jakis kod, szyfr, klucz, ktory otwieral interesantowi drzwi do trudno dostepnego pana Bourne’a. Slowa „Treadstone-71” mogly byc wypowiedziane przez kazdego, niezaleznie od miejsca, skad telefonowal. Dlatego najprawdopodobniej siedziba firmy byla fikcyjna; zapewnienia panienki z nowojorskiej informacji oddalonej o wiele tysiecy kilometrow od Zurychu tylko potwierdzaly jego spekulacje.
Pacjent doktora Washburna stanal przy sekretarzyku, gdzie lezal portfel od Louisa Vuittona i japonski zegarek. Portfel wsunal do kieszeni, zegarek nalozyl na reke. Spojrzal w lustro i cicho powiedzial:
– Nazywasz sie J. Bourne. Jestes obywatelem Stanow Zjednoczonych, mieszkasz w Nowym Jorku. Calkiem mozliwe, ze liczby: zero-siedem-siedemnascie-dwanascia-zero-czternascie-dwadziescia szesc-zero sa twoim byc albo nie byc.
Slonce swiecilo jasno. Promienie saczyly sie przez korony drzew na wytwornej Bahnhofstrasse, odbijaly sie od okien sklepow, rysujac na ziemi wielkie, cieniste prostokaty tam, gdzie na swej drodze napotykaly gmachy masywnych bankow. Bahnhofstrasse to ulica, na ktorej wspolzyly z soba rzetelnosc i pieniadze, bezpieczenstwo i wynioslosc, zdecydowanie i odrobina frywolnosci. A J. Bourne, pacjent doktora Washburna, znal te ulice, znal jej domy, chadzal kiedys tym samym chodnikiem.
Wszedl na Burkliplatz, na skwer nad jeziorem. Duzo tam pomostow ciagnacych sie wzdluz nabrzeza, wiele graniczacych z nimi kolistych ogrodow, ktore w upale lata wybuchaja girlandami kwiatow. Mial je przed oczyma wyobrazni, teraz zjawily sie, lecz obrazom nie towarzyszyly ani wspomnienia, ani konkretne mysli.
Zawrocil do Bahnhofstrasse. Instynkt mowil mu, ze Gemeinschaft Bank miesci sie w pobliskim budynku wylozonym kamiennymi plytami zszarzalej bieli. Budynek stal po drugiej stronie ulicy i uprzednio Bourne celowo go ominal. Teraz zblizyl sie do szeregu ciezkich, przeszklonych drzwi i pchnal srodkowe. Otworzyly sie bezglosnie i wkroczyl na posadzke z brazowego marmuru. Tu takze kiedys byl, choc tego wrazenia nie odbieral tak silnie jak innych. Ogarnelo go niejasne przeczucie, ze banku Gemeinschaft nalezy raczej unikac.
Teraz bylo juz na to za pozno.
–
– Przychodze w sprawie osobistej i poufnej – odpowiedzial Bourne po angielsku i znow zaskoczyly go wlasne slowa wypowiedziane tak latwo i naturalnie. Odezwal sie po angielsku z dwoch powodow: chcial sprawdzic, jak zareaguje spostrzegawczy gnom stwierdziwszy blad w sztuce obserwacji, a poza tym w ciagu najblizszej godziny pragnal uniknac wszelkich nieporozumien jezykowych.
– Przepraszam pana, sir – rzekl portier i uniosl leciutko brwi, przygladajac sie plaszczowi klienta. – Winda na lewo, drugie pietro. Nasz urzednik bedzie panu sluzyl pomoca.
Wspomniany urzednik okazal sie czlowiekiem w srednim wieku, z krotko przycietymi wlosami; na nosie mial rogowe okulary. Z nieruchoma twarza, z oczyma bijacymi ciekawoscia, spytal:
– Czy prowadzil pan juz w naszym banku sprawy osobiste i poufne, sir?
– Tak.
– Panski podpis, prosze. – Urzednik podal Bourne’owi firmowy blankiet z dwoma czarnymi liniami zbiegajacymi sie na srodku kartki.
Bourne zrozumial: nie chodzilo o nazwisko.