sie gapie, piesci i rece rozdzielily walczacych.

– Won stad!

– Klocic sie to nie tutaj!

– Nie chcemy tu glin, zalane sukinsyny!

Rozjuszona, ordynarna gwara marsylczykow niosla sie ponad kakofonia dzwiekow wypelniajacych „Le Bouc de Mer”. Bywalcy otoczyli Jean-Pierre’a, a on patrzyl, jak jego niedoszly zabojca przebija sie przez tlum w strone wyjscia, trzymajac rece w pachwinie. Masywne drzwi otworzyly sie na osciez i nieznany mezczyzna zniknal w ciemnosciach na rue Sarrasin.

Ktos, kto sadzil, ze pacjent doktora Washburna nie zyje, ktos, kto pragnal jego smierci, wiedzial juz, ze Jean-Pierre ocalal.

4

Klasa turystyczna Caravelli Francuskich Linii Lotniczych lecacej do Zurychu wypelniona byla do granic mozliwosci; na waskich fotelach siedzialo sie tym mniej wygodnie, im mocniej dawaly o sobie znac turbulencje powietrza rzucajacego samolotem. Jakies niemowle wrzeszczalo w ramionach matki, inne dzieci szlochaly, tlumiac w sobie okrzyki strachu; rodzice usmiechali sie uspokajajaco, sztucznymi usmiechami dodajac sobie pewnosci, ktorej nie czuli. Inni pasazerowie siedzieli cicho, niektorzy pili whisky, oprozniajac jednakze szklaneczki szybciej niz zazwyczaj. Kilku z nich sililo sie na smiech z trudem dobywajacy sie z zacisnietych gardel. Obludni pozoranci – miast kamuflowac, smiech podkreslal tylko ich strach. Kazdy przezywal ciezki lot na swoj sposob, lecz nikt nie zdolal uciec przed strachem. Czlowiek zamkniety w stalowym cygarze trzydziesci tysiecy stop nad ziemia ulegal mu latwo, bo maszyna zaraz, za chwile, mogla runac w dol, pikujac w przepasc z agonalnym rykiem silnikow. Narastaniu strachu towarzyszyly nieodlaczne pytania: Jakie mysli cisna sie wowczas do glowy? Jak sie wtedy czlowiek zachowuje?

Pacjent doktora Washburna chcial znalezc na nie odpowiedz; czul, ze to wazne. Siedzial przy oknie ze wzrokiem utkwionym w skrzydlo samolotu i obserwowal, jak powierzchnia olbrzymiej metalowej plaszczyzny drga, gnie sie i wibruje pod wplywem brutalnych uderzen wiatru. Strumienie powietrza zderzaly sie ze soba, zmuszajac stalowy produkt cywilizacji do uleglosci, ostrzegajac mikrych smialkow przed kaprysami przyrody, wobec ktorych nie znaczyli nic. Odrobina cisnienia ponad wytrzymalosc tworzywa i skrzydlo peknie niczym konczyna oderwana zywcem od oplywowego korpusu, odrzucona i rozszarpana wichura. Nadwatlony nit – maszyna eksploduje i poszybuje bezwladnie w nicosc.

Co by wowczas zrobil? O czym by myslal? Czy oprocz nieujarzmionego strachu przed smiercia i pustka czulby cos jeszcze? Na tym winien sie teraz skoncentrowac, wlasnie to wielokrotnie podkreslal Washburn w Port Noir. Przypomnialy mu sie slowa doktora.

Jesli kiedykolwiek bedziesz mial okazje przyjrzec sie sytuacji wywolujacej stres – i oczywiscie starczy ci czasu – postaraj sie za wszelka cene wyobrazic sobie w niej siebie. Daj sie poniesc skojarzeniom, niech twoj umysl wypelnia slowa i obrazy. W nich szukaj klucza.

Jean-Pierre spogladal wiec w okno, swiadomie pragnac ujawnic chocby czastke nieswiadomosci; wbil oczy w szalenstwo natury za szyba, analizowal je i „staral sie za wszelka cene” uslyszec slowa, ujrzec obrazy.

Krystalizowaly sie, niespiesznie. Ciemnosc. Ryk wiatru – ciagle narastajacy, rozdzierajacy uszy az do bolu. Glowa… Wichura chlostala lewa czesc twarzy, palila skore, zmusila go do tego, by oslonil sie ramieniem. Ramie… Lewe ramie. Lewa reka byla uniesiona, dlon w rekawiczce zacisnieta na rownej metalowej krawedzi, a prawa na… tasmowym uchwycie. Trzymal za tasmowy uchwyt i na cos czekal. Na sygnal, na… migotanie swiatla, klepniecie w plecy, moze na oba sygnaly jednoczesnie. Sygnal. Nadszedl. Runal w dol. W mrok. W otchlan. Jego cialo porwane wiatrem, cisniete w czarne niebo, koziolkowalo i obracalo sie. Skoczyl. Skoczyl ze… spadochronem!

– Etes-vous malade?

Oblakany majak prysnal. Zdenerwowany pasazer siedzacy obok dotknal jego lewego ramienia; reka Jean- Pierre’a byla uniesiona, palce dloni rozczapierzone i zesztywniale, jak gdyby stawialy czemus opor. Prawa reka wcisnieta gleboko w marynarke biegla w poprzek piersi, a dlon sciskala klape, gniotac material; z czola sciekaly mu strumyczki potu. A jednak! Udalo sie. Trwalo ledwie jeden chory moment, ale nadeszlo, przyszlo.

– Pardon - powiedzial, opuszczajac rece. – Un reve – dodal, by cos rzec.

Pogoda odmienila sie i maszyna wyrownala lot. Usmiechy na znekanych twarzach stewardes staly sie na powrot szczere. Zaczeto znow obslugiwac pasazerow, a ci spogladali, po sobie z lekkim zazenowaniem.

Pacjent doktora Washburna obserwowal otoczenie, lecz widzial niewiele. Byl pochloniety obrazami, ktore przed chwila ujrzal oczyma duszy, dzwiekami, ktore slyszal z tak namacalna wyrazistoscia. Wiec wyskoczyl z samolotu… Noca. Te sygnaly – metalowa krawedz, tasmowy uchwyt – byly niezmiernie istotne. Skakal ze spadochronem! Gdzie?! Po co?!

Przestan sie zadreczac!

Zeby odegnac rozbuchane szalenstwo mysli, siegnal do kieszeni na piersi, wydostal sfalszowany paszport i otworzyl go. Jak sie spodziewal, nazwisko „Washburn” pozostalo nie zmienione; bylo nader pospolite i – jak zapewnial jego prawowity wlasciciel – nie trefne. Ale imie doktora, „Geoffrey R.”, uleglo zmianie na „George P.”, a interlinie, odstepniki i opustki wykonano po mistrzowsku. Po mistrzowsku rowniez podretuszowano fotografie i w niczym juz nie przypominala tamtego zdjecia z automatu, jakie zrobil w pasazu pod arkadami.

Oczywiscie numery identyfikacyjne sfalszowano, a nowe dawaly gwarancje, ze nie wzbudza czujnosci komputera podczas odprawy paszportowej, przynajmniej do chwili, gdy wlasciciel dokumentu okaze go urzednikowi po raz pierwszy – pozniej klient bral na siebie cala odpowiedzialnosc. Placilo sie wiec i za kunszt wykonania, i za sprzet, i za gwarancje, gdyz owa gwarancja wymagala rozlicznych koneksji w Interpolu i w urzedach imigracyjnych. Ludzie pracujacy przy odprawie celnej, eksperci od komputerow, fachowcy zatrudnieni w calej europejskiej sieci granicznej – wszyscy dostawali regulaminowy haracz w zamian za bezcenne informacje i rzadko popelniali bledy. Kiedy – o ile w ogole – je popelniali, ryzykowali utrate oka lub reki, bo tacy juz byli handlarze falszywymi dokumentami.

„George P. Washburn”. Nie odpowiadalo mu to nazwisko; czlowiek, ktory nosil je w nie zmienionej formie, zbyt solidnie wprowadzil go w psychologiczne podstawy techniki wolnych skojarzen. „George P.” wyglada prawie jak „Geoffrey R.”, a Geoffrey R. to nieszczesnik, ofiara nalogu wynikajacego z koniecznosci ucieczki – ucieczki od wlasnego „ja”, od wlasnej tozsamosci. Ucieczka byla ostatnia rzecza, jakiej Jean-Pierre chcial; zycie jako takie mialo dla niego mniejsze znaczenie niz odpowiedz na pytanie: kim byl?

Czy aby na pewno?

Wszystko jedno. Klucz do zagadki spoczywal w Zurychu. W Zurychu…

– Mesdames et messieurs. Nous commencons notre descente vers l’aeroport de Zurich.

Znal nazwe hotelu: „Carillon du Lac”. Podal ja kierowcy taksowki bez chwili namyslu. Wyczytal ja gdzies? Moze w jednym z folderow reklamujacych Zurych, ktore znalazl w pojemnych kieszeniach pasazerskiego fotela?

Nie, bo znal skads wnetrze hotelowego foyer, bo ponure, ciemne, wypolerowane drewno boazerii nie bylo mu obce. I te ogromne tafle okien wychodzacych na jezioro! Musial tu kiedys byc, musial kiedys tu stac, tu, w miejscu, gdzie stal teraz – przed wykladana marmurem lada recepcji. Byl tu kiedys! Dawno!

Slowa recepcjonisty rozwialy wszelkie watpliwosci i spadly na Jean-Pierre’a jak grom.

– Milo znow pana widziec, sir. Od panskiej ostatniej wizyty minelo sporo czasu.

Minelo?! Sporo czasu?! Ile czasu?! Chryste, dlaczego nie zwraca sie do mnie po nazwisku?! Nie znam cie! Sam siebie nie znam! Pomoz mi! Prosze, pomoz mi!

– No coz… chyba tak – odrzekl. – Zechce pan cos dla mnie zrobic? Wywichnalem reke i trudno mi pisac. Prosze wypelnic za mnie karte meldunkowa; sprobuje ja jakims cudem podpisac, dobrze? – Jean-Pierre wstrzymal oddech. Co bedzie, jesli ugrzeczniony recepcjonista za kontuarem poprosi go o powtorzenie nazwiska? Albo chocby o jego przeliterowanie?

Вы читаете Tozsamosc Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату