na szczescie, ja tez mam tu cos do powiedzenia.
Rzeznik i jego znajomy rowniez wybuchneli smiechem.
– Oczywiscie, szanowny panie, oczywiscie – rzekl wlasciciel sklepu.
– Wezme z tuzin kaczuszek i, powiedzmy, osiemnascie chateaubriandow.
– Tak jest, prosze pana.
– Dziekuje. Wysle naszego krola garnkow bezposrednio do pana. – Zwrocil sie do mezczyzny w srednim wieku. – Przepraszam, przypadkowo slyszalem, o kim panowie rozmawiali. Nie, nie, prosze sie nie niepokoic. Czy markiz to nie ten balwan d’Ambois? Ktos mi wspominal, ze tutaj mieszka.
– Ach nie, prosze pana – odparl sluzacy. – Nie znam markiza d’Ambois. Rozmawialismy o markizie de Chamford. Prawdziwy z niego dzentelmen, ale ma klopoty. Nieudane malzenstwo, prosze pana. Bardzo nieudane, wszyscy o tym wiedza.
– Chamford…? Chamford? Chyba go znam. Taki niski jegomosc, prawda?
– Nie, prosze pana, przeciwnie, bardzo wysoki. Powiedzialbym, ze pana wzrostu.
– Och, naprawde?
Jako nowy roznosiciel produktow firmy „Roquevaire”, jeszcze niezbyt pewny terenu, Jean-Pierre zapoznal sie z rozkladem schodow oraz wyjsc z pietrowego budynku restauracji nader szybko. Na pietro mozna sie bylo dostac albo schodami z kuchni, albo z malego foyer tuz przy glownym wejsciu; tych ostatnich uzywali stali klienci korzystajacy z rozlokowanych na gorze toalet. Znalazl tez okno, przez ktore mozna bylo obserwowac kazdego, kto szedl po tych wlasnie schodach; Jean-Pierre dawal glowe, ze jesli cierpliwie zaczeka, zobaczy przez nie kobiete i mezczyzne. Bez watpienia udadza sie na gore osobno i zamiast do toalety wejda do sypialni nad kuchnia. Pacjent doktora Washburna zastanawial sie, ktory z drogich samochodow parkujacych na cichej uliczce nalezy do markiza de Chamford. Ktorykolwiek by nalezal, sluzacy Chamforda, ten od rzeznika, nie mial powodow do obaw – jego pan z pewnoscia nie siadzie za kolkiem.
Pieniadze.
Kobieta zjawila sie kilka minut przed pierwsza. Byla ogorzala blondyna z wielkim biustem wypychajacym jedwabna bluzke, z dlugimi, opalonymi nogami poruszajacymi sie wdziecznie w rytm stukotu butow na wysokim obcasie, z udami i biodrami obcisnietymi biala spodniczka. Moze i Chamford mial klopoty, ale mial tez gust.
Dwadziescia minut pozniej dostrzegl przez okno biala spodniczke – kobieta szla na gore. Po niespelna szescdziesieciu sekundach za szyba ukazala sie sylwetka jej klienta: ciemne spodnie, kurtka, blada twarz, oczy czujnie wpatrzone w szczyt schodow. Jean-Pierre liczyl uplywajace minuty. Mial nadzieje, ze markiz de Chamford nie zapomnial zegarka.
Chwyciwszy chlebak za pasek, niosl go – o ile to tylko bylo mozliwe – w sposob jak najmniej rzucajacy sie w oczy. Wykladana plaskimi kamieniami sciezka zmierzal do restauracji. W srodku, w foyer, skrecil w lewo i przepraszajac jakiegos starszego mezczyzne, ktory mozolil sie na schodach, minal go, dotarl na pietro i znow skrecil w lewo, w dlugi korytarz urywajacy sie na koncu budynku bezposrednio nad kuchnia. Przeszedl obok toalet i znieruchomial, oparty plecami o sciane; odwrociwszy glowe czekal, az staruszek dojdzie do ubikacji i pchnie drzwi, rozpinajac jednoczesnie rozporek.
Wtedy Jean-Pierre zadzialal prawie bez namyslu, instynktownie. Podniosl chlebak, umiescil go na srodku drzwi, przytrzymal wyciagnietymi rekami, cofnal sie i jednym plynnym ruchem uderzyl ramieniem w plocienne zawiniatko. Blyskawicznie opuscil prawa reke i gdy drzwi rozwarly sie na osciez, chwycil za ich krawedz, by nie roztrzaskaly sie o sciane. W restauracji na dole nikt nie uslyszal stlumionych odglosow wlamania.
–
–
Markiz de Chamford sturlal sie z nagiego ciala blondyny i zwalil jak dlugi z lozka na podloge. Moglby wystepowac w operze komicznej: wciaz mial na sobie wykrochmalona koszule, idealnie zawiazany krawat, a na nogach podkolanowki z czarnego jedwabiu – innych czesci garderoby na sobie nie mial. Kobieta okryla sie kocem, robiac co tylko mozliwe, zeby rozladowac niezreczna sytuacje.
Jean-Pierre szybko wydawal rozkazy.
– Nie podnoscie glosu. Nikomu nic sie nie stanie, jesli zrobicie to, co powiem.
– Moja zona ciebie wynajela! – wybelkotal Chamford, nie bedac w stanie skupic rozbieganych oczu. – Ja dam ci wiecej!
– Dobry poczatek – odrzekl pacjent doktora Washburna. – Prosze zdjac koszule i krawat. Skarpetki tez. – Na reku markiza zauwazyl zlota bransolete. – I zegarek.
Kilka minut pozniej byl juz przebrany. Ubranie markiza lezalo nie calkiem idealnie, lecz nikt nie mogl kwestionowac jakosci materialu i niepowtarzalnosci kroju. Zdobyl do tego zegarek – oryginalny Gerard Perregaux – i portfel Chamforda z trzynastoma tysiacami frankow; osadzone w czystym srebrze kluczyki od samochodu – z monogramem wlasciciela – takze robily wrazenie.
– Na milosc boska, daj mi choc swoje ubranie! – zazadal placzliwie markiz; przez opary alkoholu zaczynala do niego docierac swiadomosc niewiarygodnie klopotliwego polozenia.
– Przykro mi, nie moge – odparl Jean-Pierre, zbierajac wlasne ubranie i szmatki blondyny.
– Nie mozesz tego zrobic! To moje! – wrzasnela.
– Uprzedzalem, prosze nie podnosic glosu.
– Dobrze juz, dobrze – mowila dalej – ale nie moze pan przeciez…
– Owszem, szanowna pani, moge. – Rozejrzal sie po sypialni; na stoliku przy oknie zobaczyl telefon. Podszedl tam i wyrwal kabel z gniazdka. – Teraz nikt panstwu nie przeszkodzi – dodal i wzial chlebak.
– Nie ujdzie ci to plazem! – warknal Chamford. – Zlapia cie! Policja cie znajdzie!
– Policja? – spytal Jean-Pierre. – Naprawde chce pan zawiadomic policje? Trzeba bedzie spisac oficjalny protokol, podac okolicznosci i tak dalej. Wcale nie jestem pewien, czy to taki dobry pomysl. Lepiej niech pan zaczeka na sluzacego; wpadnie tu przed wieczorem. Slyszalem, jak mowil, ze przemyci pana do stajni i markiza o niczym sie nie dowie. Biorac pod uwage wszystkie aspekty sprawy, szczerze radze, zeby pan wlasnie tak postapil. Chyba stac pana na wymyslenie czegos ciekawszego niz to, co zdarzylo sie tutaj. Ja niczemu nie zaprzecze.
Tajemniczy zlodziej wyszedl i zamknal za soba uszkodzone drzwi.
Jak dotad rzeczywiscie dawal sobie rade i to napawalo go niepokojem. Co powiedzial Washburn…?
Skoncentrowal sie na drodze i na wykladanej mahoniem desce rozdzielczej samochodu markiza de Chamford. Rozklad wskaznikow i oprzyrzadowania byl mu obcy; w swej przeszlosci nie mial zatem raczej do czynienia z takimi wozami. To cos nowego, tak przypuszczal.
Niespelna godzine pozniej przejechal most spinajacy szeroki kanal i juz wiedzial, ze jest w Marsylii. Male, pudelkowate domki z kamienia podobne skalom wystajacym z wody, waskie uliczki, murowane sciany – przedmiescia Starego Portu. Znal ten widok i jakby go nie znal. Daleko, na jednym ze wzgorz dostrzegl sylwetke katedry z figura Maryi Dziewicy rysujaca sie wyraznie na szczycie strzelistej wiezy. Notre-Dame-de-la-Garde. Wiec znal te nazwe, widok tez znal, jednak go nie znal.
Chryste!
Kilka minut pozniej dotarl do pulsujacego ruchem centrum i jechal zatloczona Cannebiere wzdluz rzedow drogich sklepow, w promieniach wysokiego slonca odbijajacych sie w bezbrzeznych tafiach ciemnego szkla po obu stronach jezdni, wzdluz nie konczacego sie szpaleru ulicznych kawiarenek. Skrecil w lewo, w strone portu, mijajac