zmiazdzonym nadgarstkiem prosto w gardlo. Rybak przekoziolkowal w powietrzu i zwalil sie ciezko na poklad.
–
Czwarty podopieczny Lamouche’a zrejterowal, gapiac sie na szalenca, ktory ledwo co na niego spojrzal.
Bylo po wszystkim. Trzech ludzi z zalogi kutra stracilo przytomnosc, ponoszac surowa kare za to, co zrobili. Watpliwe, czy ktorykolwiek z nich stawi sie w basenie portowym nastepnego dnia o czwartej rano.
W glosie Lamouche’a dalo sie odczytac zarowno zdumienie, jak i ciezka uraze.
– Nie wiem, skad sie tutaj wziales, ale z mojej lodzi pojdziesz precz.
Czlowiek bez przeszlosci zrozumial nie zamierzona ironie. On tez nie wiedzial, skad sie wzial.
– Teraz nie mozesz tu zostac – powiedzial Geoffrey Washburn, wchodzac do ciemnej sypialni. – Przysiegam, dawalem glowe, ze bede w stanie zapobiec powazniejszemu atakowi na ciebie. Ale nie ochronie cie, kiedy juz ich naraziles na szwank.
– Sprowokowali mnie.
– Do tego stopnia?! Reka zlamana w przegubie, rozlegle rany darte na gardle i twarzy, rany wymagajace szycia i rana czaszki u tego drugiego? Ciezki wstrzas mozgu i trudne do ustalenia uszkodzenie nerki? Nie wspominajac juz o kopnieciu w pachwine, ktore spowodowalo obrzek jader? Czlowieku! Przesadziles jak diabli! Jeszcze troche, a bys ich zabil!
– Oni zabiliby mnie, gdybym nie przesadzil – Jean Pierre urwal, ale odezwal sie ponownie, nim doktor mu przeszkodzil. – Chyba musimy porozmawiac. Wydarzylo sie sporo nowego, przypomnialy mi sie nowe slowa. Musimy porozmawiac.
– Musimy, ale nie mozemy. Nie ma na to czasu. Trzeba, zebys zaraz stad wyjechal. Juz poczynilem pewne starania.
– Zaraz?
– Tak. Powiedzialem im, ze jestes we wsi, ze sie zapijasz. Ich rodziny beda cie szukac. Wszyscy, kazdy braciszek osilek, kazdy co silniejszy kuzyn i krewniak. Wezma noze, haki, moze nawet kilka rewolwerow. Nie znajda cie i wroca tutaj, i nie ustapia, dopoki cie nie chwyca.
– Z powodu mordobicia, ktorego nie zaczalem?
– Z powodu trzech rannych ludzi. Ty ich zraniles i straca teraz co najmniej miesieczne zarobki. Jest jeszcze cos, cos nieporownywalnie wazniejszego.
– To znaczyl
– Obraza. Obcy, czlowiek spoza wyspy, udowodnil, ze jest czyms wiecej niz godnym przeciwnikiem nie dla jednego, ale dla trzech szanowanych rybakow z Port Noir.
– Szanowanych?!
– W sensie fizycznym. Ludzie uwazaja, ze zaloga Lamouche’a to najgorsza banda na wybrzezu.
– Smieszne.
– Nie dla nich. W gre wchodzi honor. Teraz szybko. Spakuj swoje rzeczy. Jest tu lodz z Marsylii. Kapitan zgodzil sie przeszmuglowac ciebie na poklad i wyrzucic na morzu pol mili od La Ciotat.
Jean-Pierre wstrzymal oddech.
– Wiec nadesza pora… – rzekl spokojnie.
– Tak, pora – odparl Washburn. – Chyba wiem, co zaprzata ci umysl. Poczucie bezradnosci, wrazenie, ze zaczniesz dryfowac i nie bedzie juz steru, ktory cie naprowadzi na kurs. Ja jestem twoim sterem i mnie zabraknie. Nic na to nie poradzimy. Ale wierz mi: nie jestes bezradny, poradzisz sobie i odnajdziesz trop.
– W Zurychu – dodal Jean-Pierre.
– W Zurychu – zgodzil sie doktor. – Masz, trzymaj. Zapakowalem w cerate troche rzeczy. Przymocujesz to do pasa.
– Co to jest?
– Wszystkie pieniadze, jakimi dysponuje; cos okolo dwoch tysiecy frankow. Niewiele, ale na poczatek jak znalazl, i moj paszport, chociaz watpie, czy ci sie przyda. Jestesmy mniej wiecej w tym samym wieku, a paszport byl wystawiony osiem lat temu; ostatecznie ludzie sie zmieniaja. Nie pozwol, zeby ktos go zbyt dokladnie ogladal. To tylko urzedowy papierek.
– Jak sobie bez niego poradzisz?
– Jezeli sie do mnie nie odezwiesz, nie bedzie mi juz nigdy potrzebny.
– Porzadny z ciebie czlowiek.
– Z ciebie chyba tez, tak sadze… O ile cie znam. Z drugiej strony nie znalem cie przedtem. Dlatego nie moge za ciebie reczyc. Chcialbym, ale nie moge. W zaden sposob.
Oparty o reling, patrzyl na oddalajace sie swiatla Ile de Port Noir. Trawler zmierzal w aksamitny mrok. Prawie piec miesiecy temu on takze runal w czarna otchlan morza.
Teraz mial stawic czolo otchlani innej, nieznanej.
3
Nie widac bylo zadnych swiatel i tylko zachodzacy ksiezyc omywal niklym blaskiem skaliste wybrzeze Francji. Znajdowali sie niespelna dwiescie metrow od brzegu. Trawler kolysal sie lagodnie w zmiennych pradach zatoczki. Kapitan powiedzial:
– Miedzy tymi dwiema grupami skal jest mala plaza. – Wskazal kierunek reka. – Krotka jest, ale trafisz, jesli wezmiesz poprawke na prawo. Mozemy zdryfowac najwyzej jeszcze dziesiec, pietnascie metrow i wysiadka. Za minute, dwie…
– I tak zrobil pan wiecej, niz oczekiwalem. Dziekuje.
– Nie trzeba, splacam dlug i tyle.
– Ten dlug to ja?
– Ano, tak. Doktor z Port Noir polatal trzech ludzi z mojej zalogi po tym piekle sprzed pieciu miesiecy. Nie ciebie jednego wtedy cerowal.
– Po sztormie? Zna mnie pan?
– Lezales na stole blady jak smierc, ale nie, nie znam cie i nie chce cie znac. Akurat wtedy nie mialem pieniedzy; nic nie zlowilismy. Doktor powiedzial, ze moge zaplacic, kiedy nadejda dla mnie lepsze czasy. Teraz place – toba.
– Musze zdobyc dokumenty – rzucil Jean-Pierre wyczuwajac, ze kapitan jest w stanie mu pomoc. – Musze podrobic paszport.
– Nie ten adres, kolego – odparl szyper. – Obiecalem doktorowi, ze wrzuce przesylke do morza na wysokosci La Ciotat i na tym koniec.
– Nie obiecywalby pan tego, gdyby nie mogl pan zalatwic i innych spraw, powazniejszych.
– Nie zabiore cie do Marsylii. Nie bede ryzykowal spotkania z lodziami patrolowymi. Oddzialy Surete kraza po calym porcie, a ci od narkotykow to istni szalency. Albo placisz, albo bekasz dwadziescia lat w ciupie.
– Co znaczy, ze w Marsylii mozna zdobyc dokumenty, i ze pan moze mi pomoc.
– Tego nie powiedzialem.
– Powiedzial pan. Musze zalatwic sobie papiery, a zalatwic je mozna tam, dokad nie chce mnie pan zabrac. Ale zalatwic mozna. Sam pan to powiedzial.
– Co powiedzialem?
– Ze pogada pan ze mna w Marsylii, jesli uda mi sie tam dotrzec bez pana. Niech mi pan tylko powie, gdzie mam sie stawic.
Szyper trawlera wpatrywal sie z uwaga w twarz swego pasazera; decyzja rodzila sie z trudem, ale sie rodzila.
– Na ulicy Sarrasin, w poludniowej czesci Starego Portu, jest taka kafejka, knajpa – „Le Bouc de Mer”. Bede tam dzis wieczorem miedzy dziesiata a jedenasta. Bedzie trzeba placic; czesc z gory.
– Ile?
– To sprawa miedzy toba i czlowiekiem, z ktorym ja zalatwisz.