zmiazdzonym nadgarstkiem prosto w gardlo. Rybak przekoziolkowal w powietrzu i zwalil sie ciezko na poklad.

– Kwa-sah! – cichy okrzyk zabrzmial w uszach Jean-Pierre’a jak dalekie echo.

Czwarty podopieczny Lamouche’a zrejterowal, gapiac sie na szalenca, ktory ledwo co na niego spojrzal.

Bylo po wszystkim. Trzech ludzi z zalogi kutra stracilo przytomnosc, ponoszac surowa kare za to, co zrobili. Watpliwe, czy ktorykolwiek z nich stawi sie w basenie portowym nastepnego dnia o czwartej rano.

W glosie Lamouche’a dalo sie odczytac zarowno zdumienie, jak i ciezka uraze.

– Nie wiem, skad sie tutaj wziales, ale z mojej lodzi pojdziesz precz.

Czlowiek bez przeszlosci zrozumial nie zamierzona ironie. On tez nie wiedzial, skad sie wzial.

– Teraz nie mozesz tu zostac – powiedzial Geoffrey Washburn, wchodzac do ciemnej sypialni. – Przysiegam, dawalem glowe, ze bede w stanie zapobiec powazniejszemu atakowi na ciebie. Ale nie ochronie cie, kiedy juz ich naraziles na szwank.

– Sprowokowali mnie.

– Do tego stopnia?! Reka zlamana w przegubie, rozlegle rany darte na gardle i twarzy, rany wymagajace szycia i rana czaszki u tego drugiego? Ciezki wstrzas mozgu i trudne do ustalenia uszkodzenie nerki? Nie wspominajac juz o kopnieciu w pachwine, ktore spowodowalo obrzek jader? Czlowieku! Przesadziles jak diabli! Jeszcze troche, a bys ich zabil!

– Oni zabiliby mnie, gdybym nie przesadzil – Jean Pierre urwal, ale odezwal sie ponownie, nim doktor mu przeszkodzil. – Chyba musimy porozmawiac. Wydarzylo sie sporo nowego, przypomnialy mi sie nowe slowa. Musimy porozmawiac.

– Musimy, ale nie mozemy. Nie ma na to czasu. Trzeba, zebys zaraz stad wyjechal. Juz poczynilem pewne starania.

– Zaraz?

– Tak. Powiedzialem im, ze jestes we wsi, ze sie zapijasz. Ich rodziny beda cie szukac. Wszyscy, kazdy braciszek osilek, kazdy co silniejszy kuzyn i krewniak. Wezma noze, haki, moze nawet kilka rewolwerow. Nie znajda cie i wroca tutaj, i nie ustapia, dopoki cie nie chwyca.

– Z powodu mordobicia, ktorego nie zaczalem?

– Z powodu trzech rannych ludzi. Ty ich zraniles i straca teraz co najmniej miesieczne zarobki. Jest jeszcze cos, cos nieporownywalnie wazniejszego.

– To znaczyl

– Obraza. Obcy, czlowiek spoza wyspy, udowodnil, ze jest czyms wiecej niz godnym przeciwnikiem nie dla jednego, ale dla trzech szanowanych rybakow z Port Noir.

– Szanowanych?!

– W sensie fizycznym. Ludzie uwazaja, ze zaloga Lamouche’a to najgorsza banda na wybrzezu.

– Smieszne.

– Nie dla nich. W gre wchodzi honor. Teraz szybko. Spakuj swoje rzeczy. Jest tu lodz z Marsylii. Kapitan zgodzil sie przeszmuglowac ciebie na poklad i wyrzucic na morzu pol mili od La Ciotat.

Jean-Pierre wstrzymal oddech.

– Wiec nadesza pora… – rzekl spokojnie.

– Tak, pora – odparl Washburn. – Chyba wiem, co zaprzata ci umysl. Poczucie bezradnosci, wrazenie, ze zaczniesz dryfowac i nie bedzie juz steru, ktory cie naprowadzi na kurs. Ja jestem twoim sterem i mnie zabraknie. Nic na to nie poradzimy. Ale wierz mi: nie jestes bezradny, poradzisz sobie i odnajdziesz trop.

– W Zurychu – dodal Jean-Pierre.

– W Zurychu – zgodzil sie doktor. – Masz, trzymaj. Zapakowalem w cerate troche rzeczy. Przymocujesz to do pasa.

– Co to jest?

– Wszystkie pieniadze, jakimi dysponuje; cos okolo dwoch tysiecy frankow. Niewiele, ale na poczatek jak znalazl, i moj paszport, chociaz watpie, czy ci sie przyda. Jestesmy mniej wiecej w tym samym wieku, a paszport byl wystawiony osiem lat temu; ostatecznie ludzie sie zmieniaja. Nie pozwol, zeby ktos go zbyt dokladnie ogladal. To tylko urzedowy papierek.

– Jak sobie bez niego poradzisz?

– Jezeli sie do mnie nie odezwiesz, nie bedzie mi juz nigdy potrzebny.

– Porzadny z ciebie czlowiek.

– Z ciebie chyba tez, tak sadze… O ile cie znam. Z drugiej strony nie znalem cie przedtem. Dlatego nie moge za ciebie reczyc. Chcialbym, ale nie moge. W zaden sposob.

Oparty o reling, patrzyl na oddalajace sie swiatla Ile de Port Noir. Trawler zmierzal w aksamitny mrok. Prawie piec miesiecy temu on takze runal w czarna otchlan morza.

Teraz mial stawic czolo otchlani innej, nieznanej.

3

Nie widac bylo zadnych swiatel i tylko zachodzacy ksiezyc omywal niklym blaskiem skaliste wybrzeze Francji. Znajdowali sie niespelna dwiescie metrow od brzegu. Trawler kolysal sie lagodnie w zmiennych pradach zatoczki. Kapitan powiedzial:

– Miedzy tymi dwiema grupami skal jest mala plaza. – Wskazal kierunek reka. – Krotka jest, ale trafisz, jesli wezmiesz poprawke na prawo. Mozemy zdryfowac najwyzej jeszcze dziesiec, pietnascie metrow i wysiadka. Za minute, dwie…

– I tak zrobil pan wiecej, niz oczekiwalem. Dziekuje.

– Nie trzeba, splacam dlug i tyle.

– Ten dlug to ja?

– Ano, tak. Doktor z Port Noir polatal trzech ludzi z mojej zalogi po tym piekle sprzed pieciu miesiecy. Nie ciebie jednego wtedy cerowal.

– Po sztormie? Zna mnie pan?

– Lezales na stole blady jak smierc, ale nie, nie znam cie i nie chce cie znac. Akurat wtedy nie mialem pieniedzy; nic nie zlowilismy. Doktor powiedzial, ze moge zaplacic, kiedy nadejda dla mnie lepsze czasy. Teraz place – toba.

– Musze zdobyc dokumenty – rzucil Jean-Pierre wyczuwajac, ze kapitan jest w stanie mu pomoc. – Musze podrobic paszport.

– Nie ten adres, kolego – odparl szyper. – Obiecalem doktorowi, ze wrzuce przesylke do morza na wysokosci La Ciotat i na tym koniec.

– Nie obiecywalby pan tego, gdyby nie mogl pan zalatwic i innych spraw, powazniejszych.

– Nie zabiore cie do Marsylii. Nie bede ryzykowal spotkania z lodziami patrolowymi. Oddzialy Surete kraza po calym porcie, a ci od narkotykow to istni szalency. Albo placisz, albo bekasz dwadziescia lat w ciupie.

– Co znaczy, ze w Marsylii mozna zdobyc dokumenty, i ze pan moze mi pomoc.

– Tego nie powiedzialem.

– Powiedzial pan. Musze zalatwic sobie papiery, a zalatwic je mozna tam, dokad nie chce mnie pan zabrac. Ale zalatwic mozna. Sam pan to powiedzial.

– Co powiedzialem?

– Ze pogada pan ze mna w Marsylii, jesli uda mi sie tam dotrzec bez pana. Niech mi pan tylko powie, gdzie mam sie stawic.

Szyper trawlera wpatrywal sie z uwaga w twarz swego pasazera; decyzja rodzila sie z trudem, ale sie rodzila.

– Na ulicy Sarrasin, w poludniowej czesci Starego Portu, jest taka kafejka, knajpa – „Le Bouc de Mer”. Bede tam dzis wieczorem miedzy dziesiata a jedenasta. Bedzie trzeba placic; czesc z gory.

– Ile?

– To sprawa miedzy toba i czlowiekiem, z ktorym ja zalatwisz.

Вы читаете Tozsamosc Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату