czepiac. Inni tez, bo bedziesz ktoregos z nich zastepowal.
– Wielkie dzieki.
– Drobnostka. W ten sposob polaczymy dwa stresy: przynajmniej jedna, moze dwie noce na morzu, jesli Lamouche bedzie trzymal sie planu – to zalatwi nam sprawe wrogiego srodowiska, ktore przyczynilo sie do wywolania psychozy reaktywnej – oraz stawianie czola zlosci i podejrzeniom ze strony otaczajacych cie ludzi – to z kolei jest namiastka pierwotnej sytuacji stresotworczej.
– Dzieki raz jeszcze. A jak zechca wyrzucic mnie za burte? Test idealny, co? Tylko nie wiem, czy by sie na cos przydal, gdybym poszedl na dno.
– Nie, nie, nic takiego sie nie zdarzy, nie – rzekl szyderczo Washburn.
– Ciesze sie, ze jestes tak pewny siebie. Tez bym chcial.
– Mozesz. Chroni cie moja obecnosc w Port Noir. Nie jestem ani Christianem Barnardem, ani Michaelem De Bakeyem, ale mieszkam w Port Noir i tubylcy oprocz mnie nie maja nikogo. Oni mnie potrzebuja, nie zaryzykuja utraty jedynego lekarza.
– Ale ty przeciez chcesz wyjechac, i ja jestem twoim paszportem.
– Niepojete sa wyroki losu, moj drogi pacjencie, niepojete. No, do rzeczy. Lamouche chce, zebys stawil sie w basenie portowym; masz otrzaskac sie ze sprzetem. Wyruszacie jutro o czwartej rano. Zwaz, ile korzysci przyniesie tydzien na morzu, i potraktuj ten rejs jako przejazdzke.
Przejazdzka. Nikt nigdy nie doswiadczyl takiej przejazdzki. Szyprem brudnej, smierdzacej tluszczem lodzi byl ordynarny i cuchnacy Lamouche, ktory – gdyby zastepowal kapitana Bligha w roku 1789 – wyrznalby zbuntowanych marynarzy „Bounty” w pien. Zaloge stanowila doborowa czworka wyrzutkow bedacych niechybnie jedynymi ludzmi w Port Noir, ktorzy znosili towarzystwo Lamouche’a. Piatym stalym czlonkiem zalogi okazal sie brat glownego sieciarza i nowy, imieniem Jean-Pierre, zostal o tym fakcie powiadomiony natychmiast, tuz po czwartej rano, gdy tylko wyszli z portu.
– Zabierasz chleb mojemu bratu! – syknal ze zloscia sieciarz, otaczajac sie klebami dymu buchajacego gwaltownie z nieruchomego papierosa w kaciku ust. – Wydzierasz zarcie z brzuchow jego dzieci!
– Zostane tylko tydzien – zaprotestowal Jean-Pierre; prosciej, o ilez prosciej byloby splacic bezrobotnego brata z miesiecznego zasilku Washburna, ale lekarz i pacjent zdecydowali, ze taka ugoda nie wchodzi w gre.
– Mam nadzieje, ze poradzisz sobie przy sieciach!
Nie poradzil.
W czasie nastepnych siedemdziesieciu dwoch godzin zdarzaly sie chwile, kiedy czlowiek imieniem Jean-Pierre sadzil, iz mimo wszystko umowa z Lamouche’em gwarantuje tez i finansowe uregulowanie sprawy. Nawet noca udrece nie bylo konca, zwlaszcza noca. Zdawalo sie, ze oczy rybakow nieustannie za nim wodza, czuwaja, by zaskoczyc go na krawedzi snu, gdy lezal na materacu rojacym sie od robactwa.
– Hej, ty tam! Przejmij wachte! Kumpel zle sie czuje. Zastapisz go.
– Wstawaj! Philippe pisze pamietnik. Nie mozna mu przeszkadzac.
– Rusz dupe! W poludnie zerwales siec. Nie bedziemy placic za twoja glupote. Tak sie zgodzilismy. Dalej, napraw ja!
Sieci.
Jesli na jednym skrzydle potrzeba bylo dwoch ludzi, on ich zastepowal. Jezeli pracowal obok ktoregos z nich, zdarzalo sie, ze wloka nagle naprezala sie i poluzniala. Wtedy musial utrzymywac ciezar calego zaciagu, a czesto – o wlos od upadku za burte – ladowal na okreznicy, potracony ramieniem sasiada.
I ten Lamouche. Utykajacy maniak, mierzyl kazdy kilometr morza iloscia ryb, ktore stracil. Glos mial skrzeczacy jak zepsuta tuba z elektronicznym wzmacniaczem. Zwracal sie do rybakow, poprzedzajac ich nazwiska wulgarnym epitetem, co budzilo w nowym narastajaca wscieklosc. Ale Lamouche’owi nie chodzilo o Jean-Pierre’a. On tylko przekazywal Washburnowi wiadomosc: „Nigdy wiecej mi tego nie rob. Trzymaj sie z dala od mojej lodzi i moich ryb”.
Zgodnie z planem Lamouche’a trzeciego dnia o zachodzie slonca mieli wrocic do Port Noir i rozladowac lodz. Zaloga miala miec wolne do godziny czwartej nastepnego ranka, zeby wyspac sie troche, troche polajdaczyc, schlac sie, a przy odrobinie szczescia polaczyc z soba wszystkie trzy przyjemnosci naraz. Na horyzoncie ukazal sie lad. Wtedy sie zaczelo.
Glowny sieciarz i jego pierwszy pomocnik akurat wybierali i ukladali sieci na srodku kutra. Wielce niepozadany czlonek zalogi – przezwali go „Jean-Pierre-Pijawka” – szorowal deski szczotka na dlugim kiju. Dwaj pozostali rybacy wylewali na poklad kubly morskiej wody; lali ja tuz przed szczotke i, rzecz jasna, o wiele czesciej zdarzalo im sie zmoczyc Jean-Pierre’a niz to, co zmoczenia wymagalo.
Ktores z kolei wiadro chlusnelo zawartoscia zbyt wysoko i woda natychmiast oslepila pacjenta doktora Washburna. Jean-Pierre stracil rownowage. Ciezka szczotka ze szczecina niczym stalowe pazury wypadla mu z rak i obrociwszy sie na sztorc, uderzyla w udo kleczacego sieciarza.
–
–
– Co jest, do diabla?! – wrzasnal sieciarz.
– Przepraszam, powiedzialem przepraszam – odparl Jean-Pierre. – Powiedz swoim przyjaciolom, zeby lali wode na poklad, nie na mnie.
– Moi przyjaciele nie robia ze mnie ofiary wlasnej glupoty!
– Za to przed chwila ze mnie taka ofiare zrobili.
Sieciarz chwycil szczotke za kij, wstal i wysunal ja w przod jak bagnet.
– Co? Chcesz sie ze mna zabawic, Pijawko?
– Chetnie. Zaczynaj.
– Z przyjemnoscia, Pijawko. No to masz! – Sieciarz pchnal go szczotka. Ostra szczecina przebila material koszuli i zadrapala piers i brzuch Jean-Pierre’a.
Pacjent doktora Washburna nie wiedzial, czy na jego reakcje wplynelo podraznienie blizn na zagojonych ranach, czy frustracja i zlosc rosnaca w nim od trzech dni ciaglych upokorzen. Wiedzial tylko, ze musi na cios odpowiedziec. A odpowiedz byla bardziej zatrwazajaca, niz mogl ja sobie wyobrazic.
Chwycil kij prawa reka i dzgnal nim w brzuch sieciarza. Szarpnal szczotka w momencie uderzenia, wyrzucajac jednoczesnie lewa noge w gore i wbijajac stope w gardlo tamtego.
–
Nim zdolal pomyslec, wykonal obrot i tym razem jego prawa stopa rozciela powietrze i jak taran uderzyla w lewa nerke sieciarza.
–
Sieciarz cofnal sie, a pozniej rzucil ku niemu z wsciekloscia spotegowana bolem, rozczapierzajac szponiaste paluchy.
– Ty swinskie nasienie!
Jean-Pierre kucnal z wysunietym do gory ramieniem. Przytrzymal lewa reke tamtego, szarpnal nia do dolu, wyprostowal sie, pchnal ramie sieciarza od siebie, az w koncu puscil je i wbil obcas buta w krzyz przeciwnika. Francuz runal na sieci i grzmotnal glowa o sciane okreznicy.
–
Ktorys z rybakow chwycil go z tylu za szyje. Podopieczny Washburna uderzyl piescia w okolice jego miednicy, potem zgial sie wpol, przycisnawszy lokiec napastnika do lewej strony gardla. Nachylil sie jeszcze mocniej i kiedy nogi rybaka stracily kontakt z podlozem, Jean-Pierre cisnal nim daleko, na druga strone lodzi. Jego przeciwnik zamachal w powietrzu nogami, po czym utkwil szyja i twarza miedzy kolami pokladowego dzwigu.
Na Jean-Pierre’a runelo dwoch pozostalych ludzi Lamouche’a. Okladali go piesciami, kopali, a szyper kutra wywrzaskiwal bez przerwy:
–
Slowa ani troche nie odpowiadaly widokowi, ktory ujrzal. Pacjent Washburna zgial w przegubie dlon jednego z rybakow, wykrecajac ja jednoczesnie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazowek zegara. Zrobil to blyskawicznie, gwaltownie, i jego przeciwnik ryknal z bolu – reka byla zlamana.
Jean-Pierre zacisnal teraz palce dloni, wyrzucil ramiona w gore niczym mlot kowalski i trafil mezczyzne ze