– Ale mniej wiecej. Musze wiedziec.
– Jesli juz masz jakies papiery, wypadnie taniej. Bo jak nie, trzeba je ukrasc.
– Mowilem panu, mam. Szyper wzruszyl ramionami.
– Tysiac piecset, dwa tysiace frankow, i co? Tracimy czas?
Jean-Pierre myslal o pakieciku zawinietym w cerate i przytwierdzonym do pasa. Wkroczy do Marsylii jako bankrut, ale w kieszeni bedzie mial sfalszowany paszport – paszport do Zurychu.
– Zgoda, jakos sobie poradze – odrzekl nie wiedzac, skad wziela sie w jego glosie taka pewnosc siebie. – Zatem dzisiaj wieczorem.
Kapitan spojrzal w strone mgliscie oswietlonej linii wybrzeza.
– Dobra, dalej nie mozemy dryfowac – powiedzial. – Teraz musisz radzic sobie sam. I pamietaj, jesli nie spotkamy sie w Marsylii, nigdy mnie nie widziales, a ja nigdy nie widzialem ciebie; ludzie z mojej zalogi tez cie nie znaja.
– Spotkamy sie. „Le Bouc de Mer”, rue Sarrasin, poludniowa czesc Starego Portu.
– Z Bogiem. – Szyper dal znak sternikowi; na dole zadudnily silniki. – Jeszcze jedno – dodal. – Klientela w „Le Bouc” nie przepada za paryskim akcentem. Na twoim miejscu troche bym go popsul.
– Dzieki za rade – odparl Jean-Pierre. Przerzucil nogi za burte i opuscil sie do wody. Swoj plecak trzymal wysoko i mocno pracowal nogami, zeby utrzymac sie na powierzchni. – Do zobaczenia wieczorem – dodal glosniej, spogladajac z dolu na czarny kadlub trawlera.
Ale przy relingu nie zobaczyl juz nikogo; kapitan odszedl. Jedynymi dzwiekami, jakie slyszal, byl odglos fal uderzajacych o drewno i stlumiony pomruk silnikow nabierajacych obrotow.
Przeszyl go dreszcz. Obrocil sie w wodzie, kierujac do brzegu. Nie zapomnial o poprawce na prawo i zmierzal ku grupie skal. Jesli szyper wiedzial, o czym mowi, prad wody zaniesie go do niewidocznej plazy.
I zaniosl. Poczul nagle, jak silny strumien ciagnie go w dol. Dotknal bosymi stopami piasku i z najwyzszym trudem pokonal ostatnie trzydziesci metrow. Lecz plocienny chlebak byl wzglednie suchy; wciaz trzymal go wysoko nad lamiacymi sie falami.
Kilka minut pozniej siedzial na kepie dzikiej trawy; wysokie badyle giely sie w podmuchach morskiej bryzy, brzask wkraczal na nocne niebo. Slonce wzejdzie za godzine, wtedy i on rozpocznie swoja wedrowke.
Otworzyl chlebak i wydostal zen buty, grube skarpety, zwiniete ciasno spodnie i ciepla, drelichowa koszule. Gdzies, kiedys, w przeszlosci nauczyl sie pakowac, wykorzystujac miejsce do maksimum; chlebak zawieral o wiele wiecej rzeczy, niz mozna by sadzic. Ale gdzie? Dlaczego? Po co? Pytaniom nie bylo konca.
Wstal i zdjal angielskie szorty, ktore darowal mu Washburn. Rozpostarl je na trawie, by wyschly – nie mogl sobie pozwolic na luksus wyzbywania sie czegokolwiek. Z podkoszulkiem postapil tak samo.
Stojac nago na wydmie, doznal uczucia dziwnego rozradowania zlewajacego sie z gluchym bolem idacym jak gdyby ze srodka brzucha. Ten bol to strach, wiedzial o tym. Radosc takze byla zrozumiala.
Zdal swoj pierwszy egzamin. Zawierzyl instynktowi – moze nie mial wyboru? – wyczul, co trzeba mowic, jak reagowac. Jeszcze godzine temu nie wiedzial, dokad isc, a Zurych wydawal sie tylko mglistym celem za granicami, ktore nalezalo pokonac i za szpalerami bacznych oczu, ktore nalezalo przekonac. Paszport Washburna byl tak ewidentnie paszportem Washburna, ze nawet najglupszy celnik nie dalby sie nabrac, i gdyby nawet zdolal jakos dotrzec do Szwajcarii, musialby stamtad od razu uciekac, z kazdym krokiem powiekszajac szanse wpadki. Nie mogl sobie na to pozwolic. Nie, nie teraz, kiedy wciaz nasuwa sie tyle pytan. Odpowiedzi sa w Zurychu, ale nie bedzie sie tam przekradal. Dlatego zagadnal szypra lodzi rybackiej, zeby mu pomogl.
Nim skonczy sie dzien, nawiaze kontakt – jakis fachman sfalszuje paszport Washburna i otworzy mu granice. Pierwsze konkretne posuniecie, lecz zanim ono nastapi, trzeba rozwazyc kwestie pieniedzy. Dwa tysiace frankow od doktora nie wystarczy; moze ich nie starczyc nawet na sam paszport. Bo co z tego, ze bedzie mogl swobodnie podrozowac, skoro nie ma na to srodkow? Pieniadze. Musi zdobyc pieniadze. Musi obmyslic jakis sposob.
Strzepnal ubranie, ktore wydostal z plecaka, wciagnal je i wlozyl buty. Legl na piasku i zapatrzyl sie w niebo. Switalo. Rodzil sie nowy dzien. Rodzil sie nowy czlowiek.
La Ciotat. Spacerowal waskimi uliczkami, zagladajac do sklepow wylacznie po to, zeby porozmawiac ze sprzedawcami. Dziwne wrazenie byc czastka tlumu; nie anonimowym topielcem wylowionym z morza, lecz czastka tlumu. Pamietal o radzie kapitana i gardlowo znieksztalcal swoja francuszczyzne tak, by uchodzic za niegodnego uwagi przejezdnego.
Pieniadze.
W La Ciotat znajdowala sie dzielnica zamieszkala widocznie przez bogatsza klientele, i sklepy byly tu czysciejsze, i towary drozsze, ryby swiezsze, a mieso krajano o wiele grubiej niz w miejskim centrum handlowym. Tutaj nawet warzywa lsnily w sloncu – wiele z nich egzotycznego pochodzenia, z polnocnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Dzielnica ta miala w sobie cos z Paryza albo Nicei, tkwila w drobnomieszczanskiej rutynie typowej dla malej, nabrzeznej spolecznosci. Nieco z boku, odseparowana od ciagu sklepow wypielegnowanym trawnikiem, stala mala restauracja, do ktorej dochodzilo sie sciezka wylozona plaskimi kamieniami.
Pieniadze.
Wstapil do rzeznika. Zauwazyl, ze wlasciciel sklepu ocenil go krytycznie; jego spojrzenie nie bylo przyjazne. Obslugiwal wlasnie malzenstwo w srednim wieku; sadzac po ich wymowie i sposobie bycia, musieli mieszkac gdzies dalej, na przedmiesciach. Wyrazali sie dosadnie i szorstko, z wyrazna nutka pretensji w glosie.
– W zeszlym tygodniu cielecina byla ledwo znosna – stwierdzila kobieta. – Niech sie pan stara, bo inaczej zmuszona bede zamawiac w Marsylii.
– A wczoraj wieczorem – dodal mezczyzna – markiz wspomnial, ze kotlety z jagniecia sa o wiele, o wiele za cienkie. Powtarzam wiec raz jeszcze: dokladnie cal i cwiartka.
Rzeznik westchnal, wzruszyl ramionami, wyrecytowal unizenie przeprosiny, zapewnil, ze sie poprawi. Kobieta zwrocila sie do swego towarzysza, ale jej glos nie zabrzmial wcale lagodniej.
– Czekaj teraz na pakunki i wez je do samochodu. Bede w spozywczym. Tam sie spotkamy.
– Oczywiscie, moja droga.
Zona wyszla – golebica w pogoni za nastepnymi ziarenkami konfliktu. Moment po tym jak zamknela za soba drzwi, maz spojrzal na rzeznika i jego zachowanie uleglo niezwyklej przemianie: zniknela gdzies arogancja, na twarzy wykwitl szeroki usmiech.
– Dzien jak co dzien, no nie, Marcel? – spytal, siegajac do kieszeni po papierosy.
– Zdarzaly sie lepsze, zdarzaly i gorsze. Te kotlety naprawde byly za cienkie?
– Skad! Przeciez on sam nigdy nic nie mowi, bo nie jest w stanie! Za to ona czuje sie lepiej, kiedy narzeka, sam wiesz, jak jest.
– Gdzie on teraz jest, ten nasz markiz de Kupagie?
– Obok, pijany jak bela. Czeka na dziwke z Tulonu. Wpadne po niego wieczorem i przemyce go do stajni, zeby markiza nie zauwazyla. O tej porze bedzie juz tak zalany, ze nie siadzie za kierownica. Korzysta z pokoju Jean- Pierre’a, wiesz, tego nad kuchnia.
– Tak, obilo mi sie o uszy.
Uslyszawszy imie „Jean-Pierre”, pacjent doktora Washburna odwrocil sie od gabloty z drobiem. Zadzialal podswiadomy odruch, lecz to wystarczylo, zeby rzeznik przypomnial sobie o jego obecnosci.
– O co chodzi? Czego pan tu chce?
Nadszedl czas, zeby wyzbyc sie gardlowej francuszczyzny.
– Przyjaciele z Nicei polecili mi panski sklep – odezwal sie z akcentem, ktory licowal bardziej z Quai d’Orsay niz z „Le Bouc de Mer”.
– Ach tak? – Rzeznik jeszcze raz dokonal blyskawicznej oceny klienta; wsrod ludzi, ktorych obslugiwal, zwlaszcza tych mlodszych, zdarzali sie i tacy, co to woleli ubierac sie na przekor swemu statusowi, a ostatnio pospolite baskijskie koszule byly nawet w modzie. – Szanowny pan u nas pierwszy raz?
– Reperuja mi lodz. Dzisiaj juz nie dotrzemy do Marsylii
– Czy moge czyms panstwu sluzyc?
Jean-Pierre rozesmial sie.
– O tak, chyba tak – naszemu mistrzowi patelni; zjawi sie tutaj pozniej. Niezbyt ufam jego zdolnosciom, ale,