sklady, magazyny, male fabryczki i odgrodzone plotami parkingi z samochodami gotowymi do transportu towarow na polnoc do Saint-Etienne, Lyonu, Paryza czy na poludnie, do miast basenu Morza Srodziemnego.

Instynkt. Zawierz instynktowi. Nic nie moglo ujsc jego uwagi. Kazdy przedmiot nalezy wykorzystac; kamien ma wartosc, o ile da sie nim rzucic, samochod, jesli ktos go zechce kupic. Wybral parking, gdzie staly pojazdy nowe i uzywane, ale drogie; zatrzymal jaguara przy krawezniku i wysiadl. Za plotem dojrzal maly warsztat, a w nim mechanikow w kombinezonach, ktorzy snuli sie ospale z narzedziami. Wszedl za ogrodzenie, troche pokrecil sie po terenie, az zauwazyl mezczyzne, ktorego ubranie bylo wyplowiale i upstrzone mnostwem kieszonek na sruby, sztyfty i trzpienie. Instynkt kazal mu podejsc do niego.

W niespelna dziesiec minut, przy minimum wyjasnien, sprawa zostala zalatwiona – po zeszlifowaniu numerow silnika jaguar mial przepasc gdzies w polnocnej Afryce.

Kluczyki osadzone w srebrze, z monogramem, oddal za szesc tysiecy frankow, co stanowilo jedna piata ceny samochodu Chamforda. Potem zlapal taksowke i kazal sie wiezc do lombardu, ale nie do renomowanego, gdzie zadawano by duzo pytan. Polecenie bylo jasne – to Marsylia. Trzydziesci minut pozniej sprzedal zlotego perregauxa i za osiemset frakow nabyl seiko. Zegarek byl odporny na wstrzasy – praktycznosc okresla wartosc.

Nastepny przystanek: niewielki dom towarowy w poludniowej czesci Cannebiere. Z polek i wieszakow wybral ubranie, zaplacil, dopasowal je w przymierzalni i wyrzucil zle lezaca bluze wraz ze spodniami.

Z wystawy na pietrze kupil miekka, skorzana walizke i umiescil w niej chlebak oraz troche zapasowej odziezy. Spojrzal na swoj nowy czasomierz; dochodzila piata. Pora rozejrzec sie za dobrym hotelem. Praktycznie biorac, nie spal od kilku dni, a musial odpoczac, nabrac sil przed spotkaniem na rue Sarrasin, w knajpie „Le Bouc de Mer”, gdzie poczyni przygotowania do innego, o wiele wazniejszego spotkania – tego w Zurychu.

Lezal na lozku i gapil sie w sufit, na ktorego gladkiej powierzchni tanczyly nieregularne refleksy ulicznych latarn. Noc nad Marsylia zapadla nagle, a wraz z ciemnoscia przyszlo nieokreslone poczucie wolnosci, jak gdyby mrok byl ogromnym, grubym pledem tlumiacym ostre swiatlo slonca, ktore obnazalo zbyt wiele i zbyt szybko, i znow dowiadywal sie czegos o sobie: noca czul sie lepiej niz za dnia; niczym na wpol zaglodzony kot pewniej wychodzil na zer w ciemnosci. Lecz odkryl w tym i sprzecznosc, gdyz podczas dlugich miesiecy w Ile de Port Noir laknal slonca, chlonal je, z utesknieniem czekal brzasku pragnac, by dzien trwal wiecznie.

Cos sie z nim dzialo, zmienial sie.

Cos sie juz wydarzylo. Za soba mial doswiadczenia, ktore zadawaly klam temu, ze lepiej sobie radzi noca. Nie dalej jak przed dwunastoma godzinami tkwil w lodzi rybackiej na morzu, majac przed oczyma cel podrozy i ledwie dwa tysiace frankow u pasa. Zgodnie z wywieszona w hotelowym holu tabela biezacych kursow dwa tysiace frankow to mniej niz piecset dolarow amerykanskich. Teraz dysponowal paroma zestawami niezlych ubran, lezal na lozku w przyzwoitym hotelu, a w portfelu od Vuittona, nalezacym do markiza Chamforda, mial dwadziescia trzy tysiace frankow. Dwadziescia trzy tysiace frankow… To prawie szesc tysiecy dolarow.

Gdzie sie narodzil, ze zdolny jest do takich rzeczy?!

Dosc! Dosc!

Rue Sarrasin byla tak wiekowa, ze w innym miescie uchodzilaby pewnie za trakt graniczny. Tymczasem ow szeroki, pokryty klinkierowa nawierzchnia zaulek laczacy ulice wybudowane stulecia pozniej znajdowal sie w Marsylii, gdzie starozytnosc wspolistnieje ze staroscia, ale gdzie starozytnosc pospolu ze staroscia gryzie sie z nowym. Rue Sarrasin miala nie wiecej niz dwiescie metrow dlugosci – dwiescie metrow zastyglych w czasie zatrzymanym miedzy scianami budynkow nabrzeza, nie oswietlonych latarniami, chwytajacymi w sidla naplywajace z portu mgly. Rue Sarrasin to ustronna uliczka sprzyjajaca przelotnym spotkaniom tych, ktorzy swymi konszachtami woleli nie kluc ludzi w oczy.

„Le Bouc de Mer” byla jedynym zrodlem swiatla i dzwieku. Knajpa miescila sie mniej wiecej posrodku alei, w dziewietnastowiecznym budynku dawnego urzedu. Zburzono w nim wiele gabinetow, zeby ulokowac tam duzy bar i stoliki; wiele z nich zachowano, by umozliwic bywalcom mniej publiczne spotkania. Byl to rodzaj wyzwania, jaki nadbrzeze rzucalo zacisznym pokoikom, od jakich roilo sie w restauracjach przy Cannebiere; tyle tylko, ze wierni swemu statusowi wlasciciele z rue Sarrasin nie instalowali w owych przybytkach drzwi, lecz zaslony.

Jean-Pierre manewrowal miedzy stolikami, przebijajac sie przez warstwy tytoniowego dymu, omijajac slaniajacych sie na nogach rybakow, pijanych zolnierzy i dziwki o czerwonych twarzach, ktore szukaly tu lozka na noc, a przy okazji kilku frankow. Niby rozgladajac sie za kumplami z zalogi, raz po raz odchylal zaslony gabinecikow, az znalazl kapitana lodzi. Obok niego za stolem siedzial jeszcze ktos: chudy mezczyzna o bladej twarzy, z oczami swidrujacymi niczym slepia lasicy.

– Siadaj – rzucil groznie szyper. – Myslalem, ze bedziesz wczesniej.

– Powiedzial pan miedzy dziewiata a jedenasta. Jest za kwadrans jedenasta.

– Kto pozno przychodzi, ten stawia.

– Chetnie. Niech pan zamowi cos porzadnego, jesli cos takiego tu maja.

Chudy mezczyzna o bladej twarzy usmiechnal sie. Bedzie dobrze.

I bylo. Sfalszowanie paszportu Washburna okazalo sie – jakzeby inaczej? – rzecza najtrudniejsza pod sloncem, ale pietyzm, odpowiedni sprzet i kunszt zalatwia nawet to.

– Ile?

– Umiejetnosci i sprzet sa w cenie. Dwa i pol tysiaca frankow.

– Kiedy go moge odebrac?

– Kunszt i dokladnosc wymagaja czasu. Za trzy, cztery dni. Najwczesniej, bo i tak mistrz bedzie pracowal pod wplywem wielkiego stresu. Skrzyczy mnie.

– Doloze tysiac frankow, jesli mistrz zdazy do jutra.

– Do dziesiatej rano – odrzekl szybko mezczyzna o bladej twarzy. – Jakos przelkne jego obelgi.

– I ten tysiaczek ekstra, co? – wtracil sie naburmuszony kapitan. – Cos ty wywiozl z Port Noir? Brylanty?

– Talent – powiedzial Jean-Pierre i wierzyl w to, choc tego nie rozumial.

– Bedzie tylko potrzebne zdjecie – dodal bladolicy.

– W pasazu zrobilem to – odpowiedzial pacjent Washburna, wyjmujac z kieszeni bluzy mala kwadratowa fotografie. – Jestem pewien, ze panski drogocenny sprzet jakos ja wyostrzy.

– Ladne ciuchy – rzucil szyper, oddajac zdjecie falszerzowi.

– Tak, dobrze skrojone – zgodzil sie Jean-Pierre.

Uzgodnili miejsce porannego spotkania, zaplacili za whisky, kapitan odebral ukradkiem piecset frankow – dobito targu. Klient opuscil gabinet i ruszyl poprzez zatloczony, buchajacy ochryplymi glosami i dymem bar w strone drzwi.

Stalo sie to tak nagle, tak szybko, tak zupelnie nieoczekiwanie, ze nie bylo czasu na myslenie. Zadzialal odruchowo.

Zderzyli sie gwaltownie i przypadkowo, ale oczy, ktore w nim utkwily, najwyrazniej wiedzialy, na kogo patrza, bo szeroko rozwarte z niedowierzania, na granicy histerycznego przerazenia, zdawaly sie wychodzic z orbit.

– Nie! Boze, nie! To niemozliwe! – Mezczyzna odwrocil sie i chcial wniknac w tlum.

Jean-Pierre zrobil krok w przod i chwycil go za ramie.

– Zaczekaj!

Mezczyzna odwrocil sie znowu, ujal nadgarstek Jean-Pierre’a miedzy kciuk a wyprostowane palce dloni i niczym widlami zrzucil reke z ramienia.

– Przeciez ty… Ty nie zyjesz! Jestes trupem! Nie mogles przezyc!

– Przezylem. Mow, co wiesz.

Twarz mezczyzny wykrzywila maska oblakanej wscieklosci. Zmruzyl oczy, otworzyl usta wciagajac glosno powietrze i odslaniajac zoltawe zeby, ktore polyskiwaly jak zwierzece kly. Nagle wyciagnal noz, a szczeku otwieranego sprezyna ostrza nie zagluszyl nawet barowy zgielk. Uzbrojona dlon wystrzelila do przodu; klinga niczym przedluzone ramie atakujacego mierzyla w brzuch Jean-Pierre’a.

– Wykoncze cie! – syknal nieznajomy.

Przedramie Jean-Pierre’a pomknelo ruchem wahadlowym w dol, odrzucajac z drogi noz. Obrocil sie unoszac lewa noge i obcasem buta trafil tamtego w biodro.

– Cze-sah! – mimowolny okrzyk go ogluszyl.

Mezczyzna runal do tylu na trojke pijacych rybakow; noz brzeknal o podloge. Ludzie zauwazyli bron, zbiegli

Вы читаете Tozsamosc Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату