okularach w zlotej oprawie. Przez drugie drzwi wysiadla nastepna postac. Nie byl to jednak tamten kierowca czekajacy przy krawezniku Banhofstrasse na cel, ktorego nie rozpoznal, lecz inny platny morderca, rowniez w plaszczu o przepastnych kieszeniach wypchanych skuteczna bronia. Byl to ten sam czlowiek, ktory siedzial w pokoju przyjec na pierwszym pietrze banku Gemeinschaft, ten sam, ktory wyciagnal z kabury pod plaszczem rewolwer kalibru 38. Rewolwer z perforowanym cylindrem na lufie. On to stlumil huk dwoch strzalow wymierzonych w czaszke ofiary, za ktora mezczyzna wszedl do windy.
Jak? Jak udalo im sie go znalezc?… Nagle Bourne cos sobie przypomnial i ogarnely go mdlosci. Takie to bylo niewinne, takie przypadkowe!
„Czy zadowolony pan z pobytu w Zurychu?”, spytal Walther Apfel, kiedy czekali, zeby Koenig odszedl i zostawil ich samych.
„O tak. Mam pokoj z widokiem na jezioro. To ladny widok. Bardzo spokojny i odprezajacy”.
Koenig! To Koenig slyszal, jak on powiedzial, ze ma pokoj z widokiem na jezioro. Ile bylo hoteli majacych pokoje z oknami wychodzacymi na jezioro? Zwlaszcza takich, w ktorych mogl sie zatrzymac ktos posiadajacy konto bankowe z szyfrem o trzech zerach. Dwa? Trzy?… Odgrzebal w pamieci nazwy: Carillon du Lac, Baur au Lac, Eden au Lac. Czy byly jakies inne? Nie przypominal sobie. Jak latwo musieli dokonac eliminacji! Jak latwo mu sie wymknely te slowa. Co za glupota!
Ani chwili czasu. Juz za pozno. Widzial, co sie dzieje za szklanymi drzwiami; mordercy, niestety, tez. Zauwazyl go drugi. Wymienili kilka slow nad dachem peugeota, pierwszy poprawil okulary w zlotej oprawie, obaj wsuneli rece do ogromnych kieszeni, chwycili za niewidoczna bron. Podeszli razem do wejscia, rozdzielili sie tam w ostatniej chwili i zajeli skrajne pozycje po obu stronach rzedu szklanych drzwi. Flanki obstawione, zasadzka gotowa – Bourne nie moze wybiec na zewnatrz.
Czy oni uwazaja, ze moga wejsc do zatloczonego holu i tak po prostu zabic czlowieka?
Oczywiscie, ze tak! Tlum i halas to tylko ich sprzymierzency. Oddanie tu dwoch, trzech, czterech wytlumionych strzalow z niewielkiej odleglosci to to samo co urzadzenie zasadzki w bialy dzien na ruchliwym placu – latwo mozna uciec w ogolnym zamieszaniu.
Nie moze pozwolic, by sie zblizyli! Cofnal sie, w glowie mial gonitwe mysli, byl w najwiekszym stopniu wzburzony. Jak moga? Dlaczego wyobrazaja sobie, ze nie pobiegnie po ochrone, ze nie zawola policji? Odpowiedz jednak byla jednoznaczna, podobnie paralizujaca jak pytanie. Mordercy wiedzieli na pewno o czyms, czego on moze sie tylko domyslac. Nie bedzie szukal tego rodzaju ochrony, nie moze szukac pomocy u policji. Jason Bourne musi unikac wszelkich przedstawicieli wladz… Dlaczego? Czy jest poszukiwany?
Obaj wyciagneli rece, kazdy z nich otworzyl pare skrajnie usytuowanych drzwi, druga reke trzymajac w kieszeni, zacisnieta na metalu. Bourne odwrocil sie: sa windy, przejscia, korytarze, dach i piwnice – na pewno mozna sie wydostac z hotelu na kilkanascie sposobow.
Czy naprawde? Czy mordercy, ktorzy teraz przedzieraja sie przez tlum, wiedza o czyms, czego on moze sie tylko domyslac? Czy w „Carillon du Lac” sa tylko dwa lub trzy wyjscia? Ubezpieczani przez ludzi znajdujacych sie na zewnatrz, sami bez trudu zastawiaja pulapke, w ktorej chca wykonczyc samotnego, uciekajacego czlowieka.
Samotny czlowiek; samotny czlowiek to latwy cel. A gdyby nie byl sam? Gdyby ktos mu towarzyszyl? Dwoje ludzi to co innego, bo druga osoba stanowi kamuflaz, zwlaszcza w tlumie, zwlaszcza w nocy, a teraz wlasnie jest noc. Bezwzgledni mordercy unikaja zabijania niewlasciwych osob, nie z dobrego serca, lecz ze wzgledow praktycznych – prawdziwy cel moze uciec w zamieszaniu i panice, ktore powstaja.
Czul w kieszeni ciezar broni, ale sam fakt, ze ja ma, byl niewielkim pocieszeniem. Podobnie jak w banku – uzycie jej, chocby tylko wyciagniecie, demaskowalo go. No, ale dobrze, ze jest. Przesuwal sie do tylu, coraz blizej srodka holu, po czym skrecil bardziej w prawo, gdzie znajdowalo sie o wiele wiecej ludzi. Byla przedwieczorna pora, odbywala sie miedzynarodowa konferencja, robiono tysiace niezobowiazujacych planow; miedzy ludzmi z towarzystwa a swiatkiem kurtyzan wznosila sie bariera spojrzen wyrazajacych juz to aprobate, juz to nagane, wszedzie zas tworzyly sie grupki o przypadkowym skladzie.
Pod sciana znajdowal sie marmurowy blat, za ktorym urzednik przegladal kartki zoltego papieru pomagajac sobie olowkiem trzymanym jak pedzel. Telegramy. Przed blatem stalo dwoje ludzi – starszy otyly mezczyzna i kobieta w ciemnoczerwonej sukni; pyszny kolor jedwabiu stanowil wspaniale dopelnienie jej tycjanowskich wlosow… Kasztanowych wlosow. Byla to ta sama kobieta, z ktora jechal winda, ta, ktora zartowala na temat podatkow Cezara i wojen punickich, a potem stala obok niego przy recepcji i prosila o swoj telegram.
Bourne obejrzal sie. Mordercy dobrze sobie radzili w tlumie; przepraszali grzecznie, lecz stanowczo, przesuwajac sie coraz dalej – jeden po prawej, drugi po lewej, jakby brali Bourne’a w kleszcze. Dopoki maja go na oku, moga go zmuszac do ucieczki na oslep, nie w jakims obranym kierunku, a to moze sie zle skonczyc, bo nagle znajdzie sie w punkcie, z ktorego nie bedzie wyjscia. A wtedy rozlegna sie stlumione trzaski, na ich kieszeniach pojawia sie czarne osmalone prochem dziury…
Dopoki maja go na oku.
„A wiec siadamy w ostatnim rzedzie… Bedziemy mogli sie zdrzemnac. On uzywa przezroczy, wiec bedzie ciemno”.
Jason znow sie odwrocil i spojrzal na kobiete o kasztanowych wlosach. Skonczyla juz nadawac telegram i podziekowala urzednikowi. Zdjela przydymione okulary w rogowej oprawie i wlozyla je do torebki. Nie znajdowala sie dalej od Bourne’a niz jakies trzy metry.
„…referat ma Bertinelli, chyba niewielki z niego bedzie pozytek”.
Nie ma czasu, by podejmowac przemyslane decyzje, trzeba sie kierowac intuicja. Bourne przelozyl walizke do lewej reki, podszedl raptownie do kobiety przy marmurowym blacie i dotknal delikatnie jej lokcia, najspokojniej jak umial.
– Pani jest doktor…?
– Slucham?
– Pani jest doktor…? – Puscil ja zaklopotany.
– St. Jacques – dokonczyla, wymawiajac pierwsza sylabe z francuska. – Ach, to pan jechal z nami winda.
– Nie zorientowalem sie, ze to pani – powiedzial. – Mowiono mi, ze pani bedzie wiedziala, gdzie ma referat ten Bertinelli.
– Napisane jest to na tablicy. W sali siodmej.
– Niestety, nie wiem, gdzie to jest. Czy moglaby mi pani pokazac? Spoznilem sie, a musze z tego referatu zrobic notatki.
– Z referatu Bertinellego? Po co? Pracuje pan w marksistowskiej gazecie?
– Nie, pracuje dla niezaleznego koncernu prasowego – odparl Jason zastanawiajac sie, skad mu to wszystko przyszlo do glowy. – Jestem przedstawicielem grupy dziennikarzy, reszta uwaza, ze nie warto tracic na niego czasu.
– Moze i nie warto, ale nalezy go posluchac. W tym, co mowi, jest kilka brutalnych prawd.
– Zgubilem sie, musze wiec odnalezc te prawdy. Moze moglaby pani zwrocic mi na nie uwage.
– Niestety nie. Pokaze panu, gdzie jest sala, ale potem musze zatelefonowac. – Zatrzasnela torebke.
– Tylko szybko. Prosze.
– Co? – Spojrzala na niego niezbyt zyczliwie.
– Przepraszam, ale naprawde sie spiesze. – Spojrzal w bok: mezczyzni byli ledwie siedem metrow dalej.
– Jest pan tez naprawde niegrzeczny – powiedziala zimno kobieta nazwiskiem St. Jacques.
– Bardzo prosze. – Powsciagnal chec popchniecia jej naprzod, poza zaciskajacy sie wokol nich krag.
– Tedy.
Ruszyla przez hol w strone szerokiego korytarza, ktory otwieral sie z lewej strony za sciana. Tlum w glebi holu przerzedzal sie, nie bylo tez wszystkiego widac jak na dloni. Weszli do czegos, co wygladalo jak obity aksamitem tunel z rozmieszczonymi po obu stronach ciemnoczerwonymi drzwiami, nad ktorymi palily sie podswietlone napisy: Sala konferencyjna nr 1, Sala konferencyjna nr 2. Na koncu korytarza byly drzwi dwuskrzydlowe, przy ktorych widniala tabliczka obwieszczajaca zlotymi literami, ze to Sala Siodma.
– To tutaj – powiedziala Marie St. Jacques. – Niech pan uwaza wchodzac, jest tam chyba ciemno. Bertinelli ilustruje referat przezroczami.
– Jak w kinie – skomentowal Bourne ogladajac sie do tylu. W koncu korytarza zobaczyl mezczyzne w zlotych okularach, ktory lawirowal miedzy stojacymi i wlasnie chcial ominac jakas rozmawiajaca z ozywieniem trojke.