na wielkim, spowitym mrokiem parkingu nie przeoczyc najdrobniejszego poruszenia. Bez watpienia, z najdalszych, nie oswietlonych miejsc na parkingu korzystali pracownicy hotelu. Zrobilo sie prawie wpol do siodmej, a wiec nocna zmiana na pewno byla juz pochlonieta obowiazkami. Wszedzie panowal bezruch. Gladka czarna nawierzchnie przecinaly rzedy cichych pojazdow – szeregi olbrzymich owadow – wpatrzonych w nicosc setka szklistych reflektorow, oczami pozbawionymi wyrazu.
Zgrzyt. Metal zazgrzytal o metal. Odglos ten doszedl Bourne’a z prawej strony, dolecial z samochodu w pobliskim rzedzie. Ale w ktorym? I z ktorego samochodu? Bourne odrzucil glowe do tylu, niby w odpowiedzi na zart swojej towarzyszki, jednoczesnie wedrujac wzrokiem po szybach najblizszych samochodow. Nic… A moze jednak cos? Tak, dostrzegl to, choc bylo takie male, niemal niewidoczne… zdumiewajace. Malutkie zielone koleczko, ledwie rozmarzone zielone swiatelko. Przesuwalo sie… kiedy oni sie przesuwali.
Zielone. Male… swiatlo? Nagle, gdzies z zakamarkow pamieci wyplynal i stanal Bourne’owi przed oczami obraz krzyza nitek. Jego oczy patrzyly na dwie cienkie przecinajace sie linie! Krzyknal! To noktowizor… reagujaca na podczerwien luneta karabinu.
Skad mordercy wiedzieli? Istniala na to nieskonczona liczba odpowiedzi. W Gemeinschaft uzyto przenosnego nadajnika, pewnie teraz tez nim sie poslugiwano. Bourne mial na sobie plaszcz, a jego zakladniczka cienka jedwabna suknie, mimo ze wieczor byl chlodny. Zadna kobieta tak by nie wyszla.
Rzucil sie w lewo, ukucnal, skoczyl w strone Marie walac ja ramieniem w zoladek, az zatoczyla sie z powrotem w kierunku schodow. Rozlegla sie seria stlumionych wystrzalow, ktore siekly kamienie i asfalt wokol uciekajacych. Bourne dal nurka w prawo, przekoziolkowal kilka razy po asfalcie i wyciagnal rewolwer z kieszeni plaszcza. Zebral sie w sobie, ulozyl glowa naprzod; podpierajac lewa reka prawy nadgarstek, wycelowal bron w szybe, za ktora tkwil karabin. Trzykrotnie wystrzelil.
Z ciemnej otwartej czelusci nieruchomego samochodu dolecial wrzask; ktory po chwili przemienil sie w krzyk, nastepnie w ciezkie sapanie, az w koncu wszystko ucichlo. Bourne lezal bez ruchu czekajac, nasluchujac, patrzac bacznie, gotow znow wystrzelic. Panowala cisza. Probowal wstac… ale nie dal rady. Cos jednak sie stalo. Ledwie sie ruszal Nagle poczul bol w calej klatce piersiowej: krew pulsowala mu tak gwaltownie, ze pochylil sie i oparl na rekach. Potrzasnal glowa w nadziei, ze zacznie wyrazniej widziec, w nadziei, ze bol ustapi. Lewy bark, lewy bok pod zebrami, lewe ucho, miejsce nad kolanem ponizej biodra – tam odniosl kiedys rany, z ktorych przeszlo miesiac temu zdjeto mu szwy A wiec naruszyl sobie zrosty, naciagnal sciegna i jeszcze nie w pelni sprawne miesnie. O Chryste! Ale przeciez musi wstac, musi dotrzec do samochodu mordercy, wyciagnac z niego trupa i uciec
Odrzucil glowe do tylu skrzywil sie z bolu, spojrzal na Marie. Wlasnie wstawala powoli na nogi Najpierw przyklekla na jednym kolanie, oparla sie o sciane budynku hotelowego i zaczela sie dzwigac w gore. Za chwile wstanie, potem pobiegnie. Ucieknie.
Na to nie moze jej pozwolic! Przeciez gdy ona wpadnie z wrzaskiem do hotelu, zbiegna sie ludzie, niektorzy, by go obezwladnic, niektorzy, by zabic. Musi ja zatrzymac!
Wyciagnal sie i zaczal turlac w lewo w zawrotnym tempie, jak manekin, nad ktorym stracono kontrole. Zatrzymal sie poltora metra od sciany, poltora metra od Marie. Podniosl bron i wycelowal w jej glowe.
– Niech mi pani pomoze wstac – powiedzial, sam wyczuwajac napiecie w swoim glosie,
– Co?
– Slyszala pani! Prosze pomoc mi wstac.
– Mowil pan, ze mnie teraz pusci! Dal mi pan slowo!
– Musze je cofnac…
– Prosze, niech pan tego nie robi.
– Bron wycelowana jest w pani twarz. Podejdzie tu pani i pomoze mi wstac. W przeciwnym razie strzele.
Wyciagnal trupa z samochodu, a kobiecie kazal usiasc za kierownica. Sam otworzyl tylne drzwi i wczolgal sie na siedzenie, tak zeby nie bylo go widac.
– Niech pani jedzie – rozkazal. – Tam gdzie kaze.
6
Bourne’owi, ktory probowal jakos ulokowac sie na tylnym siedzeniu i chcial choc troche sie opanowac, przypomnialy sie slowa Washburna. Zaczal masowac sobie klatke piersiowa, delikatnie pocierajac obolale miesnie wokol starej rany. Wciaz odczuwal bol, ale juz nie tak przejmujacy jak przed kilkoma minutami.
– Nie moze pan ot tak, po prostu kazac mi jechac! – krzyknela Marie St. Jacques. – Nie wiem, dokad jedziemy!
– Ja tez nie – odparl Jason. Polecil jej jechac droga nad jeziorem, bo bylo ciemno i musial miec czas do namyslu. Gdyby tylko udalo mu sie udawac gabke.
– Ludzie beda mnie szukac! – wykrzyknela.
– Mnie tez szukaja.
– Zmusil mnie pan wbrew mojej woli. Uderzyl mnie pan, i to nie raz. – Powiedziala to troche ciszej, usilujac sie opanowac – To jest porwanie, i napasc… a to powazne przestepstwa. Juz sie pan znalazl poza hotelem, a mowil pan, ze tylko o to chodzi. Niech mnie pan pusci, a nikomu mc nie powiem. Przyrzekam!
– To znaczy, da mi pani slowo?
– Tak!
– Ja tez dalem pani slowo, a potem je cofnalem. Pani moglaby zrobic to samo.
– Nie jestem taka jak pan. Ja tego nie zrobie. Mnie nikt nie chce zabic! Och, Boze! Prosze mnie puscic!
– Niech pani jedzie dalej.
Jedno bylo dla niego jasne: mordercy widzieli, ze pospiesznie uciekajac porzucil walizke. A ona jednoznacznie swiadczyla o tym, ze jej wlasciciel zamierza wyjechac z Zurychu, i niewatpliwie ze Szwajcarii. Czyli ze na pewno beda na niego czekali zarowno na dworcu kolejowym, jak i na lotnisku. Beda tez poszukiwali samochodu tego faceta, ktorego Bourne zabil, a ktory najpierw chcial jego zabic.
Nie moze wiec jechac ani na lotnisko, ani na dworzec. Poza tym musi sie pozbyc tego samochodu i znalezc inny. Na szczescie, ma na to srodki. Ma przy sobie sto tysiecy frankow szwajcarskich i ponad szesnascie tysiecy francuskich – szwajcarskie w oprawie paszportu, francuskie w portfelu ukradzionym markizowi de Chambord. To o wiele wiecej, niz trzeba zaplacic za przerzut do Paryza.
Dlaczego wlasnie tam? To miasto dzialalo jak magnes przyciagajac go do siebie w niewytlumaczalny sposob.
Do Paryza.
– Byla pani juz w Zurychu? – spytal swoja zakladniczke.
– Nigdy.
– Chyba pani nie klamie?
– Nie mam powodu, by panu klamac! Prosze mi pozwolic sie zatrzymac. Niech mnie pan pusci!
– Jak dawno pani tu przyjechala?
– Tydzien temu. Konferencja trwala tydzien.
– Miala wiec pani czas troche sie rozejrzec, troche pozwiedzac.
– Prawie nie wychodzilam z hotelu. Nie mialam czasu.
– Program konferencji, ktory widzialem na tablicy, nie wygladal na specjalnie przeladowany. Tylko dwa referaty dziennie.