moze zaprzeczyc? Poprosze przezrocze czternaste!
Znow zapadly ciemnosci. Teraz!
Podciagnal kobiete, popchnal naprzod w strone sceny. Od jej krawedzi dzielil ich metr.
–
Stalo sie! Projektor znow sie zacial i ponownie zapadly ciemnosci. Na scenie przed nimi zarzyl sie tylko czerwony napis nad wyjsciem. Jason zlapal gwaltownie dziewczyne za ramie.
– Niech pani wskoczy na scene i biegnie do wyjscia! Jestem tuz za pania. Jesli zatrzyma sie pani albo krzyknie, strzele.
– Na milosc boska, prosze mnie puscic!
– Jeszcze nie teraz. – Byl zdeterminowany. Gdzies tam bylo inne wyjscie, przy ktorym jacys mezczyzni czekaja na cel z Marsylii. – Niech pani wskakuje. Juz!
Marie St. Jacques wstala i pobiegla w strone sceny. Bourne podsadzil ja, sam tez wskoczyl i pomogl jej wstac.
Z projektora wystrzelil jasny snop swiatla, ktore zalalo ekran i oswietlilo scene. Na widok dwoch postaci publicznosc zaczela wydawac okrzyki zdumienia, rozlegly sie drwiny i gorujace nad wrzawa wolanie oburzonego Bertinelliego.
–
Nagle rozlegly sie tez inne dzwieki – trzy ostre, smiercionosne. Szczek broni z tlumikiem. W listwie luku proscenium powstala wyrwa, w ktorej sterczaly drzazgi. Jason szarpnal dziewczyne, by sie pochylila, i ciagnac ja za soba rzucil sie naprzod w strone waskich, ciemnych kulis
–
–
Te wrzaski rozlegly sie w przejsciu przez srodek sali. Swiatlo projektora przesunelo sie w prawo oswietlajac kulisy, ale tylko czesciowo, bo snop jedynie slizgal sie po pionowych skrzydlach, Ktore zaslanialy to, co bylo juz poza scena. Swiatlo, cien, swiatlo, cien. Na koncu kulis w glebi sceny bylo wyjscie. Wysokie i szerokie metalowe drzwi zamkniete na ciezki rygiel.
Szklo rozpryslo sie, czerwone swiatelko zgaslo – zdmuchnela je kula wytrawnego strzelca. Nie mialo to znaczenia: Jason dostatecznie wyraznie widzial polyskliwa mosiezna sztabe.
W sali wykladowej zapanowalo istne pieklo. Bourne chwycil dziewczyne za stanik sukni i pociagnal za kulisami w strone drzwi. Usilowala sie opierac, lecz uderzyl ja w twarz i pociagnal dalej Wreszcie staneli pod sztaba.
Kule swisnely nad glowami uderzajac w sciane po prawej, mordercy biegli przejsciami w strone sceny, by moc celniej mierzyc. Za kilka sekund ich dopadna, za kilka sekund nastepne kule czy kula dosiegna celu. Wiedzial, ze tamtym pozostalo jeszcze dostatecznie duzo pociskow. Nie mial pojecia, skad to wie i dlaczego, ale wiedzial. Potrafil sobie wyobrazic bron, z ktorej strzelano, rozroznic szczek spustu, policzyc pociski.
Rabnal przedramieniem w rygiel na drzwiach. Otworzyly sie, a on rzucil sie naprzod ciagnac za soba wierzgajaca kobiete.
– Dosc tego! – wrzasnela. – Nie pojde dalej! Jest pan szalencem! Przeciez to byly strzaly.
Jason zatrzasnal kopniakiem wielkie metalowe drzwi.
– Wstawac!
– Nie!
Wymierzyl jej cios w twarz grzbietem dloni.
– Przykro mi, ale pojdzie pani ze mna. Wstawac! Dotrzymam slowa na zewnatrz. Tam pania puszcze.
Lecz dokad wlasciwie ma teraz isc? Znajdowali sie w nastepnym tunelu, tym razem nie wylozonym dywanem, bez blyszczacych drzwi, nad ktorymi palilyby sie napisy. Znajdowali sie na zapleczu przypominajacym nieco opuszczona dekoratornie; podloga byla betonowa. Obok niego przy scianie staly dwa wozki transportowe. Mial wiec racje – dekoracje uzywane na scenie sali numer siedem dowozono tam na specjalnych transporterach, totez drzwi musialy, byc dostatecznie wysokie i szerokie, by mogly sie w nich zmiescic duze elementy.
Racja, drzwi! Przeciez powinien zabarykadowac drzwi! Marie St. Jacques stala. Przytrzymal ja i jednoczesnie chwycil za pierwszy wozek. Popychajac go ramieniem i kolanem przesunal pod drzwi, az trzasnal o ich metalowa obudowe. Spojrzal w dol, pod gruba drewniana platforme wozka – na kolach byly blokady. Zablokowal je obcasem na kole przednim i tylnym.
Kiedy wyciagnal noge, by zablokowac tyl, dziewczyna obrocila sie i usilowala mu sie wyrwac. Zsunal reke po jej ramieniu i chwycil za nadgarstek, wykrecajac jej dlon. Krzyknela, lzy naplynely jej do oczu, usta zadrzaly. Pociagnal ja za soba, szarpnal w lewo i zaczal biec w strone, w ktorej jego zdaniem bylo tylne wyjscie z hotelu – to znaczy mial nadzieje, ze to wlasciwy kierunek. Bo tylko tam, wlasnie tam przyda mu sie ta kobieta, przez te kilka sekund, kiedy wychodzic beda na zewnatrz we dwoje, a nie on sam.
Nagle rozleglo sie gwaltowne walenie w drzwi – mordercy usilowali je otworzyc, lecz barykada z wozka okazala sie na to zbyt ciezka.
Szarpnal dziewczyne, by biegla z nim dalej betonowym korytarzem. Marie chciala mu sie wyrwac; zaczela kopac, wykrecac sie we wszystkie strony, byla na granicy histerii. Nie mial wyboru – chwycil ja za lokiec i z calej sily wbil kciuk w jego zaglebienie. Pod wplywem naglego rozdzierajacego bolu dziewczynie zabraklo tchu. Z oczu poplynely jej lzy, wypuscila powietrze, zrezygnowala z walki, pozwolila sie ciagnac dalej.
Dotarli do betonowych schodow. Cztery stopnie mialy stalowe okucia, prowadzily w dol do zelaznych drzwi. Bylo to miejsce, w ktorym rozladowywano samochody dostawcze: za drzwiami znajdowal sie tylny parking hotelowy. Bourne pokonal wiec juz prawie wszystkie przeszkody. Teraz pozostawalo tylko zachowac pozory.
– Niech pani poslucha – powiedzial do zesztywnialej z przerazenia kobiety. – Chce pani, zebym pania puscil?
– Och, Boze, tak, prosze!
– To niech pani robi dokladnie to, co kaze. Zejdziemy tymi schodami i wyjdziemy na zewnatrz jak para absolutnie zwyczajnych ludzi pod koniec dnia pracy. Wezmie mnie pani pod ramie i powoli wyjdziemy, cicho rozmawiajac. Pojdziemy w strone samochodow w glebi parkingu, i oboje bedziemy sie smiac… niezbyt glosno, po prostu swobodnie… jakbysmy wspominali jakies smieszne historie, ktore sie wydarzyly w ciagu dnia. Rozumie pani?
– Mnie przez ostatni kwadrans na pewno nie wydarzylo sie nic zabawnego – odparla jednostajnie, ledwie slyszalnym szeptem.
– To niech pani udaje, ze sie wydarzylo. Moze byc tu na mnie zastawiona pulapka. A jezeli nie, to wszystko mi jedno. Rozumie pani?
– Chyba zlamal mi pan prawa reke w nadgarstku.
– Nieprawda…
– I lewa reke. I ramie. Nie moge nimi ruszac. Wszystko mnie rwie.
– To dlatego, ze nastapil ucisk na zakonczeniu nerwu. Przejdzie za kilka minut. Wszystko bedzie dobrze.
– Bydle z pana.
– Chce zyc – powiedzial. – Chodzmy. Niech pani pamieta: kiedy otworze, drzwi, ma pani na mnie patrzec i usmiechac sie. Teraz odrzucic glowe do tylu i rozesmiac sie.
– Bedzie to najtrudniejsza rzecz na swiecie.
– Latwiej sie usmiechnac, niz umrzec.
Wsunela mu obolala reke pod ramie. Zeszli kilka stopni w dol na podest, staneli pod drzwiami. Otworzyl je i wyszli – on z reka w kieszeni plaszcza zacisnieta na rewolwerze Francuza wodzil badawczo wzrokiem po platformie wyladunkowej. Nad drzwiami byla jedna zarowka w drucianej obudowie. Rzucala swiatlo na betonowe schody po lewej, prowadzace na nizej polozony chodnik. Bourne poprowadzil zakladniczke w ich strone.
Wykonywala potulnie jego rozkazy, ale efekt tego byl makabryczny. Kiedy schodzili po schodach, zobaczyl w swietle zarowki jej przerazona twarz, ktora zwrocila w jego strone. Wydatne usta miala rozchylone, wargi rozciagniete w sztucznym, pelnym napiecia usmiechu ukazujacym biale zeby. Jej ciemne oczy wygladaly jak dwa mlynskie kola; czail sie w nich prymitywny strach. Zalane lzami policzki miala napiete, blade, zeszpecone czerwonymi plamami tam, gdzie ja uderzyl. Patrzyl na twarz wyrzezbiona z kamienia, na maske obramowana ciemnorudymi wlosami opadajacymi na ramiona – wieczorny wiatr odwiewal je lekko do tylu, jedynie one wiec nie byly nieruchome, cala twarz bowiem pozostawala maska.
Z gardla kobiety wydobyl sie stlumiony smiech, zyly na jej dlugiej szyi nabrzmialy. Mogla w kazdej chwili stracic przytomnosc, ale staral sie o tym nie myslec. Musial sie skoncentrowac na otaczajacej ich przestrzeni, zeby