– Zna go osobiscie, prawda? Nie podal ci nazwiska pierwszego z brzegu pracownika?

– Studiowali razem na uniwersytecie w Toronto. Moge zadzwonic z pokoju?

– Tak, tylko nie zdradzaj swojego adresu.

– W razie czego powiem mu to samo co Peterowi. – Podniosla sluchawke. – Ze przeprowadzam sie do innego hotelu, ale jeszcze nie wiem do ktorego.

Poprosila recepcjonistke o polaczenie z miastem i nakrecila numer Ambasady Kanadyjskiej na alei Montaigne. Pietnascie sekund pozniej uslyszala glos attache Dennisa Corbeliera.

Od razu przeszla do sedna.

– Mam nadzieje, ze Peter uprzedzil pana, ze moze bede potrzebowala pomocy?

– Tak, wyjasnil mi rowniez, co pani robila w Zurychu. Prawde mowiac, nie bardzo moglem sie w tym wszystkim polapac, ale mam ogolne pojecie. Chodzi o jakies manipulacje w swiecie wielkich finansow?

– Tak, i to wieksze niz zazwyczaj. Klopot w tym, ze nikt nie chce powiedziec, kto kim manipuluje. Sama musze to rozgryzc.

– W czym moglbym pomoc?

– Mam tu przed soba kartke z dwoma numerami: telefonicznym i rejestracyjnym, oba sa paryskie. Numer telefonu jest zastrzezony, wiec byloby troche dziwne, gdybym tam zadzwonila.

– Prosze mi podac. Podyktowala oba numery.

– Mam cennych przyjaciol w najrozniejszych miejscach. A mari usque ad mari – powiedzial Corbelier, cytujac napis na godle Kanady. – Czesto wyswiadczamy sobie kolezenskie przyslugi, glownie jesli chodzi o walke z handlem narkotykami, ale nie tylko. Moze umowilibysmy sie jutro na obiad? Opowiedzialbym pani czego zdolalem sie dowiedziec.

– Chetnie, ale jutro niestety nie moge. Spedzam caly dzien ze starym przyjacielem. Moze innym razem.

– Peter powiedzial, ze bylbym glupcem, gdybym nie sprobowal. Twierdzi, ze jest pani wspaniala kobieta.

– Obaj jestescie kochani… odezwe sie jutro, dobrze?

– Swietnie. Biore sie do roboty.

– A wiec do jutra i jeszcze raz dziekuje. – Odlozyla sluchawke i spojrzala na zegarek. – Za trzy godziny mam zadzwonic do Petera. Przypomnij mi.

– Naprawde myslisz, ze juz cos dla nas bedzie mial?

– Na pewno. Obiecal, ze od razu zadzwoni do Waszyngtonu. Tak jak powiedzial Corbelier: wszyscy wyswiadczamy sobie przyslugi. Informacja za informacje, nazwisko za nazwisko.

– Troche mi to pachnie miedzynarodowa zmowa.

– Wprost przeciwnie, Jasonie. Tu chodzi o pieniadze, nie o rakiety. O nielegalny obrot pieniedzmi, o naruszanie przepisow prawnych, ktore sluza interesom nas wszystkich. Chcialbys, zeby szejkowie arabscy przejeli korporacje Grumman Aircraft? Wtedy zaczniemy mowic o rakietach… ale bedzie juz za pozno.

– W porzadku, cofam oskarzenie.

– Jutro z samego rana musimy spotkac sie z tym prawnikiem d’Amacourta. Zastanow sie, ile chcesz podjac.

– Wszystko.

– Wszystko?

– Tak. Co bys zrobila na miejscu dyrektorow Treadstone, gdybys sie dowiedziala, ze z konta korporacji podjeto cztery miliony frankow szwajcarskich?

– Rozumiem.

– D’Amacourt proponuje czeki bankierskie na okaziciela.

– Czeki bankierskie? Tak powiedzial?

– Tak. Uwazasz, ze to zly pomysl?

– Fatalny! Ktos moglby wciagnac ich numery na rozsylana po calym swiecie liste falszywych czekow! Zeby podjac pieniadze, musialbys pojsc do banku, a tam mogloby sie okazac, ze realizacja posiadanych przez ciebie czekow zostala wstrzymana.

– Dowcipnis, cholera! Gra na dwie strony. To co robimy?

– Zostajemy przy okazicielu, ale rezygnujemy z czekow. To musza byc obligacje. Obligacje na okaziciela, o roznych nominalach. Znacznie latwiej sie je spienieza.

– Zasluzylas na dobra kolacje. Wyciagnal reke i pogladzil Marie po twarzy.

– Staram sie jak moge, moj panie – odparla, przytrzymujac jego dlon przy swoim policzku. – A wiec najpierw kolacja, potem telefon do Petera… a pozniej ksiegarnia na Saint-Germain.

– Ksiegarnia na Saint-Germain – powtorzyl Jason i znow poczul, jak bol sciska go za serce.

O co chodzilo? Dlaczego tak bardzo sie bal?

Wyszli z lokalu na bulwarze Raspail i udali sie do centrum telefonicznego na rue de Vaugirard. W duzej sali, wzdluz scian, ciagnely sie oszklone kabiny, na srodku zas. znajdowal sie wielki okragly kontuar, przy ktorym pracowaly urzedniczki; wypelnialy druki i kierowaly zamawiajacych rozmowy do wlasciwych kabin.

– Malo osob dzwoni dzis do Kanady – oznajmila panienka za kontuarem. – Czeka sie najwyzej kilka minut. Kabina dwunasta, madame.

– Dziekuje. Dwunasta, tak?

– Tak, madame. O tam, na wprost.

Ruszyli pod reke przez zatloczona sale w strone wyznaczonej kabiny.

– Teraz rozumiem, dlaczego ludzie wola dzwonic stad niz z hotelu – powiedzial Jason. – Trwa to sto razy szybciej.

– To tylko jeden z powodow.

Staneli przy kabinie i zanim nawet zdazyli wypalic po papierosie, wewnatrz rozlegly sie dwa krotkie dzwonki. Marie otworzyla drzwi i weszla do srodka. W jednej rece trzymala kolonotatnik i olowek, druga podniosla sluchawke.

Minute pozniej Bourne spostrzegl ze zdumieniem, jak krew odplywa Marie z twarzy: kobieta stala blada jak kreda, wpatrujac sie tepo w sciane, a po chwili zaczela krzyczec. Torebka spadla jej na ziemie – cala zawartosc rozsypala sie po ciasnej kabinie; kolonotatnik zsunal sie na polke pod aparatem, zacisniety w dloni olowek pekl na pol. Kiedy Jason wbiegl do srodka, Marie byla bliska omdlenia.

– Dzien dobry, Liso. Mowi Marie St. Jacques. Dzwonie z Paryza. Peter oczekuje mojego telefonu.

– Marie? O moj Boze… – Glos sekretarki umilkl, a jego miejsce zajely inne glosy, podniecone, choc lekko stlumione, jakby czyjas dlon zakrywala mikrofon; po chwili Marie uslyszala cichy szmer, jakby przekazywano sluchawke z reki do reki.

– Marie, mowi Alan – oznajmil wicedyrektor wydzialu. – Jestesmy wszyscy w gabinecie Petera.

– Co sie stalo, Alan? Troche sie spiesze, wiec gdybys mogl poprosic Petera…

Na moment zapadlo milczenie.

– Nie wiem, jak ci to powiedziec… Strasznie mi przykro, Marie, ale Peter nie zyje.

– Co takiego?!

– Kilka minut temu dzwonili z komisariatu, policja zaraz tu bedzie.

– Jaka policja? Co sie stalo? Nie zyje? Peter nie zyje? Co sie stalo?

– Usilujemy do tego dojsc, Marie. Przegladamy jego terminarz, ale nie wolno nam dotykac niczego na biurku.

– Na biurku?

– Notatek, zapiskow, innych rzeczy.

– Alan, powiedz, co sie stalo!

– O to chodzi, ze nie wiemy. Nikomu nic nie mowil. Wiemy tylko, ze rano byly do niego dwa telefony ze Stanow, jeden z Waszyngtonu, drugi z Nowego Jorku. Kolo poludnia oznajmil Lisie, ze jedzie odebrac kogos z lotniska. Nie powiedzial kogo. Policja znalazla cialo w jednym z podziemnych magazynow. To straszne. Zostal zastrzelony. Kula trafila w gardlo… Marie? Marie!

Starzec o gleboko osadzonych oczach i parodniowym siwym zaroscie wszedl kustykajac do ciemnego

Вы читаете Tozsamosc Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату