chwila zalu, na jaka mogl sobie pozwolic. Wiadomosc byla wyrazna. Echo sam wycofywal sie z gry i zlecal Delcie, by zajal sie sobowtorem – a przy okazji zalatwil rowniez tego opetanego rzeznika. D'Anjou zdawal sobie sprawe, ze jest zbyt poturbowany, zbyt slaby, zeby brac udzial w ucieczce. Bylby jedynie zawada, a poza tym sobowtor mial pierwszenstwo… Marie miala pierwszenstwo. Zycie Echa dobieglo konca. Ale jego nagroda bedzie smierc szalonego kata, fanatyka, ktory z cala pewnoscia go zabije.
Ogluszajacy wrzask wypelnil dolinke, a potem tlum ucichl gwaltownie. Bourne szybko spojrzal w lewo, w przerwe miedzy widzami. To, co zobaczyl, bylo rownie obrzydliwe, jak wszystko, czego byl swiadkiem w ostatnich, pelnych przemocy minutach. Profetyczny mowca zatopil swoj obrzedowy miecz w karku jednego z walczacych braci. Wyciagnal go, gdy cialo zwinelo sie w konwulsjach i upadlo na ziemie. Mistrz tej morderczej ceremonii uniosl glowe i zawolal:
– Lekarzu!
– Tak, panie? – odezwal sie glos z tlumu.
– Opatrz tego, ktory przezyl. Wylecz go najlepiej, jak potrafisz, zeby byl zdolny do podrozy na poludnie. Gdybym pozwolil, by walka trwala nadal, obaj by zgineli i przepadlyby nasze pieniadze. Te zzyte rodziny wnosza do yi zangli wrogosc nagromadzona przez lata. Zabierzcie jego brata i wrzuccie do bagna wraz z innymi. Wszyscy stana sie doskonala padlina dla miesozernych ptakow.
– Tak jest, panie. – Mezczyzna z czarna lekarska torba wszedl, w udeptany krag. Trupa odciagnieto i zaraz potem pojawily sie nosze. Wszystko bylo przygotowane, zaplanowane. Lekarz wbil igle w jeczacego, zakrwawionego mezczyzne, ktorego pozniej wyniesiono z kregu smierci. Mowca wytarl miecz w kolejna jedwabna chuste i skinal glowa w strone dwu pozostalych wiezniow.
Oszolomiony Bourne zobaczyl, jak stojacy obok d'Anjou Chinczyk spokojnie uwalnia swoje skrepowane rece, a potem siega za kark i rozwiazuje rzekomo duszacy go kawalek szmaty i sznur, ktore mialy zapobiec wydostawaniu sie z jego rozwartych ust jakichkolwiek dzwiekow poza gardlowymi jekami. Mezczyzna podszedl do mowcy i odezwal sie podniesionym glosem zwracajac sie zarowno do niego, jak i do zgromadzonych. milczy i nie chce niczego wyznac, mimo ze mowi biegle po ilirs! u i mial doskonala okazje do rozmowy ze mna, zanim wsadzono nas do ciezarowki i zakneblowano. Nawet kiedy odzywalem sie do niego rozluzniwszy moj knebel i proponowalem mu, ze jego knebel takze rozluznie. Odmowil. Jest uparty i barbarzynsko odwazny, ale jestem pewien, ze wie to, czego nie chce nam powiedziec.
– Tongku, tongku! – Z tlumu rozlegly sie dzikie wrzaski zadajace tortur. Do tych okrzykow dolaczyly sie jeszcze inne – fen hong gui! – w ktorych domagano sie, by strefe bolu ograniczyc jedynie do jader Europejczyka.
– Jest stary, slaby i tak jak przedtem tylko straci przytomnosc – zaoponowal rzekomy wiezien. – Proponuje wiec co innego, jezeli nasz przywodca pozwoli.
– Jesli istnieje szansa sukcesu, czyn, co uwazasz za sluszne – odparl mowca.
– Ofiarowalismy mu wolnosc w zamian za informacje, ale nam nie dowierza. Zbyt dlugo mial do czynienia z komunistami. Proponuje zabrac naszego opornego sojusznika na lotnisko w Pekinie i wykorzystac moje stanowisko, by zapewnic mu przelot nastepnym samolotem na Kai Tak. Przeprowadze go przez kontrole paszportowa, a przed wejsciem na poklad samolotu bedzie musial mi przekazac te informacje. Czy moze byc wieksze swiadectwo zaufania? Znajdziemy sie posrod naszych wrogow i jezeli uzna, ze jego sumienie zostalo narazone na szwank, wystarczy tylko, ze podniesie glos. Widzial i slyszal wiecej niz ktokolwiek, komu kiedykolwiek darowalismy zycie. Z biegiem czasu mozemy stac sie prawdziwymi sojusznikami, ale najpierw nalezy okazac sobie zaufanie.
Mowca wpatrywal sie przez chwile w twarz prowokatora, a nastepnie przeniosl spojrzenie na d'Anjou, ktory stal wyprostowany, patrzyl przez szparki w opuchnietych powiekach i sluchal z nieporuszona twarza. Wreszcie mezczyzna z mieczem odwrocil sie i odezwal do siwowlosego mezczyzny stojacego pod drzewem. Nagle okazalo sie, ze mowi po angielsku. – Zaproponowalismy temu nic nie znaczacemu manipulantowi, ze darujemy mu zycie, jezeli powie nam, gdzie znajdziemy jego towarzysza. Czy przystaje pan na to?
– Francuz was oklamie – odparl zabojca robiac krok do przodu. Mowil z wyraznym brytyjskim akcentem.
– W jakim celu? – zapytal mowca. – Ocali zycie i odzyska wolnosc. Jego akta stanowia dowod, ze nie troszczy sie o innych.
– Nie jestem tego taki pewien – stwierdzil Anglik. – Brali wspolnie udzial w operacji o nazwie „Meduza”. Wciaz o tym opowiadal. Obowiazywaly tam pewne reguly, moze to pan rowniez nazwac zasadami zachowania. Sklamie.
– Oslawiona „Meduza” skladala sie z wyrzutkow, ludzi, ktorzy zabiliby towarzysza walki, gdyby dzieki temu mogli ocalic swoje zycie.
Morderca wzruszyl ramionami. – Chcial pan, zebym wypowiedzial swoja opinie – rzekl. – Zrobilem to.
– Zapytajmy wiec tego, komu jestesmy gotowi okazac laske. – Mowca ponownie przeszedl na dialekt mandarynski i zaczal wydawac polecenia. Oszust wrocil pod drzewo i zapalil papierosa, d'Anjou zas zostal wyprowadzony do przodu. – Rozwiazcie mu rece. Nigdzie stad nie odejdzie. I wyjmijcie mu knebel z ust. Uslyszmy, co ma nam do powiedzenia. Udowodnijmy mu, ze potrafimy takze okazac… zaufanie, a nie tylko mniej przyjemne aspekty naszej natury.
D'Anjou potrzasnal opuszczonymi wzdluz ciala rekami, a potem podniosl prawa dlon i rozmasowal sobie usta. – Wasze zaufanie jest rownie litosciwe i przekonywajace, jak wasz sposob postepowania z wiezniami – powiedzial po angielsku.
– Zapomnialem. – Mowca uniosl brwi. – Pan nas rozumie.
– Niekiedy lepiej, niz pan sobie wyobraza – odparl Echo.
– Dobrze. Ale wole mowic po angielsku. W pewnym sensie jest to sprawa miedzy nami, nieprawdaz?
– Nie ma niczego miedzy nami. Staram sie unikac szalencow, ich poczynania sa tak trudne do przewidzenia. – D'Anjou spojrzal na stojacego pod drzewem sobowtora. – Oczywiscie, zdarzalo mi sie popelniac bledy. Ale mysle, ze w jakis sposob da sie ten blad naprawic.
– Bedzie pan zyl – oznajmil mowca.
– Jak dlugo?
– Dluzej niz do konca tej nocy. Wszystko inne zalezec bedzie tylko od pana, panskiego zdrowia i zdolnosci.
– Nie, to nieprawda. Wszystko skonczy sie, gdy wysiade z samolotu na lotnisku Kai Tak. Nie chybicie tak jak wczoraj wieczorem. Nie bedzie sil bezpieczenstwa, kuloodpornych limuzyn, ale pojedynczy czlowiek wychodzacy z dworca lotniczego i drugi – z pistoletem zaopatrzonym w tlumik albo z nozem. Jak stwierdzil to juz panski raczej niezbyt przekonywajacy „wspolwiezien”, bylem tu dzisiejszej nocy. Widzialem. Slyszalem. A to, co widzialem i slyszalem, jest moim wyrokiem smierci… A przy okazji, jezeli on zastanawia sie, dlaczego mu sie nie zwierzylem, to prosze mu powiedziec, ze zdecydowanie za bardzo sie narzucal, byl zbyt podniecony – i potem ten nagle obluzowany knebel. Moj Boze. Nigdy nie moglby zostac moim uczniem. Byl obludny podobnie jak pan, ale poza tym jest jeszcze beznadziejnie glupi.
– Podobnie jak ja?
– Tak, ale w panskim przypadku nie ma na to zadnego usprawiedliwienia. Jest pan wyksztalconym czlowiekiem, czlowiekiem, ktory wiele podrozowal po swiecie – to widac z panskiego sposobu mowienia. Gdzie pan studiowal? W Oksfordzie? A moze w Cambridge?
– W Londynskiej Wyzszej Szkole Ekonomii – rzekl Sheng Chouyang, nie mogac sie powstrzymac.
– Niezle. Widze, ze jest pan wciaz dumny ze starej budy, jak powiadaja Anglicy. Mimo to jest pan z gruntu falszywy. Blazen. Nie jest pan uczonym ani nawet studentem, lecz jedynie fanatykiem bez wyczucia rzeczywistosci. Jest pan glupcem.
– Smie mi pan to mowic?
– Kai sai zuan – rzekl Echo zwracajac sie do tlumu. – Shenjingbing! – dodal ze smiechem. Wyjasnil wlasnie wszystkim zebranym, ze rozmawia z wariatem.
– Dosc tego!
– Weishenme? Dlaczego? – ciagnal dalej oslabiony Francuz po chinsku, wlaczajac w ten sposob do rozmowy cale zgromadzenie. – Prowadzisz tych ludzi do zaglady z powodu twoich szalenczych teorii o mozliwosci przemiany olowiu w zloto! Sikow w wino! Ale jak powiedziala ta nieszczesna kobieta – czyje zloto, czyje wino? Wasze czy jego? – D'Anjou machnal reka w strone tlumu.
– Ostrzegam pana! – krzyknal Sheng po angielsku.
