– Jedna godzina wystarczy. – Dawid trzymal czterysta dolarow przed oczyma zaskoczonego kierowcy. – Dowiem sie, jesli nie dotrzymasz naszej umowy.
– Prosze sie nie obawiac, sir! – krzyknal Pak-fei, trzymajac jedna dlonia kierownice, a druga lapiac banknoty. – Zabiore zone, dzieci, jej rodzicow, a takze moich. Ta bestia pomiesci nawet dwanascie osob. Dziekuje panu, sir! Dziekuje!
– Wysadz mnie dziesiec przecznic od Salisbury Road i zaraz zawracaj. Nie chce, zeby ktos widzial ten woz w Koulunie.
– To niemozliwe, sir. Pojechalismy przeciez do Luohu i do Lok Ma Chau!
– Jutro rano mozesz mowic, co ci sie zywnie podoba. Mnie tu juz nie bedzie. Wyjezdzam tej nocy. Nigdy wiecej mnie nie zobaczysz.
– Tak, sir.
– Nasz kontrakt dobiegl konca, Pak-fei – powiedzial Jason Bourne, powracajac myslami do strategii, ktora stawala sie coraz jasniejsza z kazdym jego posunieciem. A kazde posuniecie przyblizalo go do Marie. Na wszystko patrzyl teraz chlodniejszym okiem. To, ze byl kims, kim nie byl, dawalo mu szczegolna wolnosc.
Postepuj zgodnie z otrzymanym scenariuszem. Badz wszedzie jednoczesnie. Spraw, by spocili sie ze strachu.
O godzinie 5.02 najwyrazniej zaniepokojony Liang wybiegl nagle przez szklane drzwi hotelu Regent. Przyjrzal sie bacznym okiem przybywajacym i odjezdzajacym gosciom, a potem skrecil w lewo i szybko ruszyl chodnikiem w kierunku prowadzacego na ulice podjazdu. Dawid obserwowal go z drugiej strony dziedzinca poprzez tryskajace w gore fontanny. Kryjac sie nadal za sciana wody przebiegl przez zatloczony teren, przemknal pomiedzy samochodami i taksowkami, i ruszyl w slad za Liangiem w strone Salisbury Road.
Zatrzymal sie nagle w polowie drogi do ulicy, obracajac sie bokiem. Zastepca dyrektora przystanal niespodziewanie, wychylajac sie caly do przodu, tak jak czyni to zaaferowana, spieszaca dokads osoba, kiedy nagle cos sobie przypomni albo zmieni zdanie. To musialo byc to drugie, pomyslal Dawid, ostroznie odwracajac glowe i widzac Lianga przebiegajacego aleje i skrecajacego na zatloczony chodnik przy centrum handlowym „Nowy Swiat”. Wiedzial, ze jesli sie nie pospieszy, zaraz zgubi go w tlumie. Podniosl obie rece do gory i przebiegl na ukos aleje nie zwazajac na klaksony i wsciekle okrzyki kierowcow. Spocony i zdenerwowany skoczyl na chodnik. Nie widzial nigdzie Lianga. Gdzie on sie podzial? W oczach rozmazywaly mu sie setki orientalnych twarzy, identycznych, a jednak roznych. Gdzie on sie podzial? Dawid ruszyl dalej, przepychajac sie i przepraszajac zaskoczonych ludzi. Wreszcie zobaczyl go. Byl pewien, ze to Liang – choc wlasciwie nie, niezupelnie. Widzial, jak postac w ciemnym garniturze skreca w strone przejscia do portu, dlugiej, betonowej, zawieszonej nad woda estakady, gdzie ludzie lowili ryby, spacerowali i uprawiali wczesnym rankiem cwiczenia taijiquan. Caly czas widzial tylko plecy mezczyzny; jesli to nie on, prawdziwy Liang przedostanie sie na ulice i calkiem zgubi w tlumie. Instynkt. Nie twoj, ale Bourne'a – oczy Jasona Bourne'a.
Webb puscil sie biegiem w strone otwierajacego estakade luku, W oddali blyszczaly w sloncu wiezowce Hongkongu, w porcie panowal goraczkowy ruch, konczyl sie pracowity dzien na wodzie. Przebiegajac pod lukiem Webb zwolnil; na Salisbury Road mozna bylo wrocic wylacznie ta droga. Estakada konczyla sie slepo na nabrzezu. Rodzilo sie pytanie, a odpowiedz na nie pociagala za soba nastepne. Dlaczego Liang -jesli to byl Liang – pchal sie w slepa uliczke? Co go tu sciagnelo? Spotkanie z lacznikiem, z posrednikiem, odbior przesylki? Cokolwiek to bylo, zachowanie Chinczyka swiadczylo o tym, ze nie dopuszcza on nawet mysli, iz ktos moze go sledzic – i tylko to musial teraz wiedziec Webb. Wniosek byl oczywisty. Jego ofiara wpadla w panike, a niespodziewane wydarzenie moglo ja jedynie powiekszyc.
Oczy Jasona Bourne'a nie klamaly. To byl Liang, ale na pierwsze pytanie wciaz brakowalo odpowiedzi. To, co zobaczyl teraz Webb, dodatkowo komplikowalo sprawe. Sposrod tysiecy publicznych telefonow w Koulunie – zainstalowanych zarowno w zatloczonych pasazach, jak i w opuszczonych katach ciemnych poczekalni – Liang wybral automat zamontowany na scianie biegnacej srodkiem estakady. Znalazl sie tutaj jak na patelni, na otwartym terenie, w samym srodku przejscia, ktore prowadzilo donikad. To nie mialo sensu; nawet zupelny amator ma jakis instynkt samozachowawczy. Kiedy wpada w panike, szuka oslony.
Liang siegnal do kieszeni po drobne. Dawid uslyszal nagle wewnetrzny glos i uswiadomil sobie, ze nie moze dopuscic do tego, zeby tamten zadzwonil. Kiedy trzeba bedzie zadzwonic, bedzie to musial zrobic on sam. To nalezalo do jego strategii, to go zblizy do Marie. To on powinien trzymac w reku wszystkie nitki, nikt inny!
Puscil sie biegiem w strone bialej, plastikowej muszli, pod ktora zamontowany byl automat. Chcial krzyczec, ale wiedzial, ze jego glos nie przedrze sie przez szum wiatru i rozbijajacych sie ta!. Zastepca dyrektora nakrecal numer; po chwili opuscil reke – skonczyl. Gdzies zadzwonil telefon.
– Liang! – ryknal Webb. – Odejdz od tego telefonu! Jesli ci zycie mile, odwies sluchawke i wynos sie stamtad!
Chinczyk obrocil sie, na jego twarzy malowalo sie czyste przerazenie.
– Ty! – wrzasnal histerycznie opierajac sie o oslone z bialego plastiku. – Nie… nie! Nie teraz! Nie tutaj!
Nagle, zagluszajac szum fal, w powietrzu zadudnily strzaly. Staccato wybuchow zmieszalo sie z portowym zgielkiem. Na estakadzie rozpetalo sie pieklo; ludzie krzyczac i wrzeszczac padali na ziemie albo uciekali we wszystkie strony ze strachu przed nagla smiercia.
RZODZIAL 10
Aiya'. – ryknal Liang dajac nurka spod plastikowej oslony. Pociski ciely po scianie i rozrywaly sie nad ich glowami, Webb rzucil sie ku Chinczykowi, doczolgal sie do niego i wyciagnal z futeralu mysliwski noz.
– Nie! Co pan robi? – pisnal Liang, kiedy lezacy na boku Dawid zlapal go z przodu za koszule i wbil mu ostrze w podbrodek, rozcinajac skore. Pociekla krew.
– Aaaaa! – W piekle, jakie rozpetalo sie na estakadzie, nikt nie uslyszal histerycznego krzyku.
– Daj mi numer! Juz!
– Niech pan mi tego nie robi! Przysiegam, nie wiedzialem*, ze to pulapka.
– To nie na mnie zastawili pulapke, Liang – szepnal 'lapiac oddech Webb; po twarzy splywal mu pot. – To na ciebie!
– Na mnie? Pan zwariowal! Dlaczego na mnie?
– – Poniewaz wiesz, ze tu teraz jestem, widziales mnie i rozmawiales ze mna. Zadzwoniles i juz im jestes niepotrzebny.
– Ale dlaczego?
– Dostales numer telefonu. Wykonales swoja robote, a im nie wolno zostawiac za soba zadnych sladow.
– To nic nie wyjasnia.
Moze wyjasni to moje nazwisko. Nazywam sie Jason Bourne. O. moj Boze…! – wyszeptal Liang. Popatrzyl na Dawida meinymi. szklanymi oczyma. Pobladl na twarzy i rozchylil usta.
– Mozna do nich dotrzec tylko przez ciebie – stwierdzil Webb. – Jestes juz martwy.
– Nie, nie! – potrzasnal glowa Chinczyk. – To niemozliwe. Nie znam nikogo, tylko ten numer! Aparat zamontowany jest w opuszczonym biurze w Centrum „Nowy Swiat”, tylko w tym celu. Prosze! Ten numer to trzydziesci cztery, czterysta jeden. Niech pan mnie nie zabija, panie Bourne. Na milosc naszego chrzescijanskiego Boga, niech pan tego nie robi!
– Gdybym choc przez chwile myslal, ze ta pulapka zostala zastawiona na mnie, mialbys juz dawno poderzniete gardlo, a nie drasniety podbrodek. Trzydziesci cztery, czterysta jeden?
– Tak, dokladnie tak!
Strzaly umilkly tak samo nagle i niespodziewanie, jak sie rozlegly.
– Centrum „Nowy Swiat” jest dokladnie nad nami, prawda? Jedno z tych okien, tam wysoko.
– Dokladnie tak! – Liang zadrzal, niezdolny oderwac oczu od twarzy Dawida. Potem zacisnal mocno powieki, az pociekly mu lzy, i potrzasal gwaltownie glowa. – Nigdy pana nie widzialem. Przysiegam na swiety krzyz Jezusowy!
– Czasami nie wiem, czy jestem w Hongkongu, czy moze raczej w Watykanie.
Webb uniosl glowe i rozejrzal sie. Wokol na estakadzie przerazeni ludzie z wahaniem wstawali z ziemi. Matki obejmowaly dzieci, mezczyzni podawali rece kobietom, wszyscy podnosili sie powoli na kolana, na nogi, a potem