– Marie St. Jacques! – wyszeptal z niedowierzaniem. – Na litosc boska, niech pani stad ucieka!

– Pan wybaczy, ale… Slucham?

Mezczyzna podniosl sie z trudem z miejsca; twarz mial caly czas skierowana w jej strone, ale jego oczy wedrowaly bezustannie po calym holu.

– Nikt nie moze pani tutaj zobaczyc! – powiedzial szeptem, lecz mimo to jego glos nic nie stracil na stanowczosci. – Prosze na mnie nie patrzec! Niech pani opusci glowe i spojrzy na zegarek. – Bernardine odwrocil sie w kierunku ludzi siedzacych na fotelach i mowil dalej, prawie nie poruszajac ustami: – Prosze wyjsc przez drzwi po lewej stronie, te, ktorymi wnosza i wynosza bagaz. Szybko!

– Nie! – odparla Marie, wpatrujac sie w zegarek. – Pan wie, kim jestem, ale ja pana nie znam!

– Jestem przyjacielem pani meza.

– Moj Boze, on tu jest?

– Pytanie brzmi, skad pani sie tutaj wziela?

– Kiedys mieszkalam w tym hotelu. Mialam nadzieje, ze David przypomni sobie o tym.

– Przypomnial sobie, ale obawiam sie, ze w niewlasciwym kontekscie. Mon

Dieu, na pewno by go nie wybral, gdyby bylo inaczej! Niech pani stad idzie!

– Nie pojde! Musze go odnalezc. Gdzie on jest?

– Pojdzie pani albo juz nigdy nie ujrzy go pani zywego. Zamiescilismy wiadomosc w 'Tribune'…

– Wiem, mam te strone w torebce. Meemom…

– Prosze zadzwonic za kilka godzin.

– Nie moze pan mi tego zrobic!

– A pani nie moze tego zrobic jemu! Zabije go pani! Prosze stad isc, szybko!

Czujac, jak po policzkach splywaja jej lzy zalu i wscieklosci, Marie ruszyla w kierunku znajdujacych sie z lewej strony holu drzwi. Rozpaczliwie pragnela sie odwrocic, ale jednoczesnie wiedziala doskonale, ze tego nie zrobi. Przed samym progiem wpadla na umundurowanego tragarza, wnoszacego do srodka walizki.

– Pardon, madame!

– Moi aussi… – wymamrotala, omijajac bagaze. Co teraz ma zrobic? Co powinna zrobic? David jest gdzies w hotelu, w tym hotelu! Jakis obcy czlowiek poznal ja i kazal jej szybko odejsc. O co tu chodzi? Boze, ktos chce zabic Davida! Ten mezczyzna tak wlasnie powiedzial… Ale kto to jest, ten 'ktos'? Gdzie sie schowal?

Pomoz mi, Jason! Na litosc boska, powiedz mi, co mam robic! Jason…? Tak, Jason! Stala bez ruchu na chodniku; wpatrywala sie nie widzacym spojrzeniem w zatrzymujace sie przed hotelem samochody i ubranego w zlocona liberie portiera, ktory wital wchodzacych, pozdrawial stalych gosci i rozsylal we wszystkie strony zabieganych boyow hotelowych. Niedaleko zdobiacego wejscie do hotelu baldachimu przystanela duza, czarna limuzyna z dyskretnymi religijnymi symbolami na przednich drzwiach. Nie wiadomo dlaczego Marie utkwila wzrok w malym emblemacie; mial nie wiecej niz pietnascie centymetrow srednicy i przedstawial zloty krzyz spowity biskupim fioletem. Zamrugala raptownie powiekami i wstrzymala oddech; widziala juz kiedys ten znak. Nie mogla sobie przypomniec, gdzie i kiedy, ale byla pewna, ze z widokiem tym wiazaly sie jakies okropne przezycia.

Szeroko usmiechniety portier otworzyl najpierw przednie, a potem tylne drzwi i z samochodu wysiadlo pieciu ksiezy. Czterej z nich natychmiast wmieszali sie w tlum, zajmujac pozycje z przodu i z tylu samochodu. Jeden prawie otarl sie o Marie; przez ulamek sekundy widziala z bliska twarz i blyszczace, czujne oczy. Z pewnoscia nie byly to oczy czlowieka oddanego sluzbie Bogu… W tej samej chwili przypomniala sobie, skad zna widniejacy na drzwiach samochodu symbol.

Wiele lat temu, kiedy David – Jason – byl poddawany przez Panova gruntownej terapii psychicznej, Mo miedzy innymi kazal mu rysowac wszystko, co przychodzilo mu na mysl, wszystkie ksztalty, jakie z takich czy innych powodow utkwily Davidowi w pamieci. Najczesciej wystepujaca figura byl wlasnie krzyz opasany czyms w rodzaju zwoju materialu… Szakal!

Nagle Marie przeniosla spojrzenie na przecinajacego ulice czlowieka. Byl wysoki, ubrany w ciemny sweter i czarne spodnie, lekko utykal i oslanial sobie dlonia twarz przed drobna mzawka, ktora juz niebawem miala zamienic sie w prawdziwy deszcz. Mezczyzna tylko udawal, ze kuleje! Ten sposob poruszania, charakterystyczny ruch ramion… David!

Stojacy dwa metry od niej ksiadz takze to zauwazyl. Natychmiast podniosl do ust miniaturowe radio, ale nie zdazyl nic powiedziec, gdyz Marie rzucila sie na niego jak tygrysica, wbijajac paznokcie w twarz przebranego za ksiedza mordercy.

– David! – krzyknela przerazliwie, kaleczac do krwi twarz falszywego kaplana.

Na rue de Rivoli wybuchla szalencza kanonada. Tlum ogarnela panika; ludzie, wrzeszczac co sil w plucach, szukali schronienia w hotelu lub starali sie uciec na druga strone jezdni, byle dalej od koszmaru, ktory nagle eksplodowal w sercu wielkiego miasta. Marie, silna dziewczyna z kanadyjskiej farmy, zdolala podczas szamotaniny wyrwac czlowiekowi Szakala ukryty pod sutanna pistolet i strzelic mu z bliska w glowe; z rozerwanej czaszki wytrysnela fontanna krwi i mozgu.

– Jason! – krzyknela ponownie, zdajac sobie z przerazeniem sprawe, ze stojac nad zbryzganym krwia cialem stanowi doskonaly cel. Nagle nadeszlo ocalenie: stary Francuz, ktory przed chwila rozpoznal ja w holu, wybiegl na ulice z pistoletem w dloni. Oddal kilka strzalow w kierunku czarnej limuzyny, a nastepnie skierowal bron w bok i celnym pociskiem strzaskal noge jednemu z ksiezy.

– Mon ami! – ryknal Bernardine.

– Tutaj! – odezwal sie Bourne. – Gdzie ona jest?

– A votre droite! Aupres de… – Rozlegl sie pojedynczy, glosny wystrzal. Bernardine padl na chodnik. – Les Capucines, mon ami. Les Capucines! – Kolejny strzal pozbawil go zycia.

Marie stala jak sparalizowana, nie mogac sie poruszyc. Nastepujace blyskawicznie po sobie wydarzenia odbierala jak lodowata ulewe, chloszczaca bezlitosnie jej twarz i uniemozliwiajaca jakakolwiek reakcje. Po chwili jej cialem wstrzasnal spazmatyczny szloch; osunela sie najpierw na kolana, a potem padla bezwladnie na jezdnie.

– Moje dzieci… – wyszeptala do czlowieka, ktory sie nad nia pochylil. – Boze, moje dzieci…

– Nasze dzieci! – poprawilja Jason Bourne glosem, ktory w niczym nie przypominal glosu Davida Webba. – Musimy stad natychmiast zniknac, rozumiesz?

– Tak… Tak! – Marie nadludzkim wysilkiem podniosla sie na nogi, podtrzymywana przez mezczyzne, ktorego zarazem znala i nie znala. – David!

– Oczywiscie, ze to ja. Chodzmy!

– Przerazasz mnie…

– Sam siebie przerazam. Szybko! Bernardine dal nam szanse ucieczki. Trzymaj mnie mocno za reke i biegnij ze mna!

Popedzili rue de Rivoli, skrecili w bulwar St. Michel, lecz zwolnili dopiero wtedy, gdy widok przechadzajacych sie niespiesznie chodnikami ludzi potwierdzil, ze znalezli sie juz daleko od potwornosci hotelu Meurice. Skrecili w waska przecznice, zatrzymali sie i mocno objeli.

– Dlaczego to zrobiles? – zapytala Marie, trzymajac w dloniach twarz meza. – Dlaczego od nas uciekles?

– Dlatego ze bez was moge lepiej dzialac, wiesz o tym.

– Kiedys bylo inaczej, Davidzie… A moze powinnam powiedziec Jasonie?

– Imiona nie maja znaczenia. Musimy uciekac!

– Dokad?

– Nie jestem pewien, ale musimy, nie mamy wyboru! Moze nam sie uda dzieki Francois!

– To byl ten stary Francuz?

– Nie mowmy teraz o nim, dobrze? I tak juz jestem wystarczajaco roztrzesiony.

– Jak chcesz. Ale czemu on krzyczal cos o Les Capucines?

– To wlasnie nasza szansa ucieczki. Jest tam samochod, z ktorego mozemy skorzystac. Chodzmy!

Niepozorny peugeot jechal autostrada prowadzaca na poludnie od Paryza, w kierunku Villeneuve- St. Georges. Marie siedziala przytulona do meza, obejmujac obiema rekami jego ramie, jednoczesnie swiadoma tego, ze nie odwzajemnial sie jej nawet polowa tego ciepla, ktore starala sie mu przekazac. Czlowiek siedzacy za kierownica byl zaledwie w niewielkiej czesci Davidem Webbem; w tej chwili bezapelacyjna przewage zdobyl Jason Bourne.

– Powiedz cos do mnie, na litosc boska! – wykrzyknela rozpaczliwie.

– Mysle… Dlaczego przylecialas do Paryza?

Вы читаете Ultimatum Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату