Zdaje sie, ze we wczorajszym 'Timesie' byla wzmianka o tym, ze nie stawil sie na posiedzenie jakiegos podkomitetu czy czegos w tym rodzaju… Co to moglo byc?
Limuzyna zatrzymala sie przy krawezniku przed hotelem Carlyle, niegdys ulubiona nowojorska rezydencja Kennedych, obecnie wykorzystywanym z upodobaniem przez radzieckie sluzby wywiadowcze. Ogilvie zaczekal, az portier w hotelowej liberii otworzy lewe tylne drzwiczki samochodu, i dopiero wtedy wyszedl na chodnik. Zwykle tego nie czynil, uwazajac takie zachowanie za co najmniej niepowazne, ale tym razem po prostu potrzebowal jeszcze tych kilku sekund, zeby sie opanowac. Musial stac sie znowu budzacym szacunek i respekt Stalowym Ogilvie.
Jazda winda na trzecie pietro trwala bardzo krotko, natomiast przejscie wylozonym niebieskim chodnikiem korytarzem do apartamentu 4- C znacznie dluzej, choc odleglosc byla nieporownywalnie mniejsza. Kiedy Bryce Ogilvie stanal wreszcie przed drzwiami i nacisnal dzwonek, oddychal juz gleboko i spokojnie. Dokladnie dwadziescia osiem sekund pozniej – odliczal je, jedna za druga: 'Tysiac jeden, tysiac dwa, tysiac trzy…' – drzwi otworzyly sie i stanal w nich konsul generalny ZSRR, szczuply, niezbyt wysoki, blady mezczyzna o obciagnietej napieta skora twarzy, orlich rysach i duzych brazowych oczach.
Wladimir Sulikow byl siedemdziesieciotrzyletnim zylastym czlowiekiem pelnym nerwowej energii, bylym wykladowca historii na Uniwersytecie Moskiewskim, oddanym marksista, ale nie nalezal do partii, co bylo dosyc dziwne, jezeli wzielo sie pod uwage jego wysoka pozycje. Nie chcial byc czlonkiem zadnej ortodoksyjnej organizacji, zdecydowanie preferujac role liberalnej jednostki w skolektywizowanym spoleczenstwie. Ta jego postawa, w polaczeniu z ogromna inteligencja, wyszla mu na zdrowie; byl wysylany na placowki, gdzie zadnemu konformiscie nie udaloby sie osiagnac nawet polowy tego, co jemu. Kombinacja tych wszystkich cech w polaczeniu z zamilowaniem do cwiczen fizycznych sprawiala, ze Sulikow wydawal sie o pietnascie lat mlodszy, niz byl w istocie. Sprawial wrazenie czlowieka dysponujacego ogromnym, wynikajacym z wielu lat zycia doswiadczeniem, wspartym energia i zywotnoscia mlodzienca.
Powitanie bylo krotkie: gospodarz podal Ogilviemu reke i wskazal mu drewniany, wyscielany fotel o wysokim oparciu, sam zas stanal przed waskim marmurowym kominkiem, jakby byla to tablica w sali wykladowej, i zalozyl rece za plecy – zirytowany profesor, ktory pragnie przeegzaminowac i jednoczesnie czegos nauczyc sprawiajacego klopoty studenta.
– Przejdzmy od razu do rzeczy – odezwal sie Rosjanin. – Slyszal pan o admirale Peterze Hollandzie?
– Oczywiscie. To dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. Dlaczego pan pyta?
– Czy on jest jednym z was?
– Nie.
– Jest pan tego pewien?
– Calkowicie.
– Czy nie jest mozliwe, ze stal sie jednym z was bez panskiej wiedzy?
– Absolutnie nie. Nawet nie znam go osobiscie. Jesli to ma byc jakies amatorskie przesluchanie w waszym stylu, to radze, zeby pan potrenowal na kims innym.
– Czyzby znakomity, nadzwyczaj drogi adwokat mial cos przeciwko udzieleniu odpowiedzi na kilka prostych pytan?
– Nie, ale nie lubie, kiedy sie mnie obraza. Powiedzial mi pan przez telefon cos bardzo dziwnego. Bylbym wdzieczny, gdyby zechcial pan to wyjasnic.
– Wkrotce do tego dojde, moze mi pan wierzyc, ale zrobie to na swoj sposob. My, Rosjanie, zawsze staramy sie chronic nasze flanki. Nauczylismy sie tego pod Stalingradem – wy, Amerykanie, nigdy nie przezyliscie niczego podobnego.
– Bralem udzial w innej wojnie, jak zapewne pan wie – odparl chlodno Ogilvie. – Jezeli jednak wierzyc podrecznikom historii, sporo wam pomogla wasza zima.
– Przypuszczam, ze trudno byloby o tym przekonac tysiace zamarznietych Rosjan.
– Z pewnoscia. Przekazuje panu w zwiazku z tym zarowno moje kondolencje, jak i gratulacje, ale to nie jest wyjasnienie, ktorego oczekuje.
– Ja tylko probuje wytlumaczyc panu pewien truizm, mlody czlowieku. Jak juz ktos kiedys powiedzial, najczesciej powtarzamy te bolesne lekcje historii, z ktorych ucieklismy na wagary… My naprawde chronimy nasze skrzydla, a jesli ktokolwiek z nas, dyplomatow, odkryje, ze zostalismy wmanewrowani w jakas miedzynarodowa afere, wzmacniamy je w dwojnasob. Dla takiego erudyty jak pan powinna to byc bardzo przejrzysta aluzja.
– Powiedzialbym, ze jest wrecz trywialna. Dlaczego pytal pan o admirala Hollanda?
– Za chwile… Najpierw, jesli pan pozwoli, zajmiemy sie niejakim Aleksandrem Conklinem.
Bryce Ogilvie wyprostowal sie raptownie i spojrzal ze zdumieniem na swego rozmowce.
– Skad pan zna to nazwisko? – zapytal prawie nieslyszalnym szeptem.
– Nie tylko to jedno… Sa jeszcze: Panov, Mortimer albo Moishe Panov, zydowski psychiatra, a takze mezczyzna i kobieta – wedlug posiadanych przez nas informacji – Jason Bourne i jego zona.
Ogilvie skulil sie w fotelu.
– Boze! – krzyknal, otwierajac szeroko oczy. – Co oni maja z nami wspolnego?
– Wlasnie tego musimy sie dowiedziec – odparl Sulikow, nie spuszczajac wzroku z prawnika. – Pan, zdaje sie, zna ich wszystkich, prawda?
– Tak… To znaczy, nie! – zaprotestowal Ogilvie. Jego twarz zaczerwienila sie, a slowa plynely jedno za drugim. – To zupelnie inna sprawa, nie ma zadnego zwiazku z naszymi interesami… Wlozylismy w nie miliony dolarow, to juz prawie dwadziescia lat…
– Zarabiajac dziesiatki milionow, jesli wolno mi panu przypomniec.
– Swobodny przeplyw kapitalu na miedzynarodowym rynku! – wykrzyknal prawnik. – W tym kraju to nie jest przestepstwo. Wystarczy nacisnac guzik i pieniadze plyna za ocean. To nie przestepstwo!
Radziecki konsul generalny uniosl wysoko brwi.
– Doprawdy? Szczerze mowiac, uwazalem pana za lepszego fachowca… Wykupywaliscie firmy w calej Europie, poslugujac sie nazwami nie istniejacych korporacji i podstawionymi ludzmi. Dazyliscie do stworzenia monopolu w danej grupie produktow, a kiedy wam sie to udalo, dyktowaliscie ceny. Mam wrazenie, ze chodzi tutaj o cenowa zmowe i naruszanie regul gry rynkowej – my w Zwiazku Radzieckim nie mamy z tym problemu, bo wszystkie ceny ustala panstwo.
– Nie ma pan na to zadnych dowodow! – wykrzyknal Ogilvie. – Zadnych!
– Zgadzam sie, przynajmniej dopoki na swiecie istnieja klamcy i pozbawieni skrupulow, przekupni prawnicy. To prawdziwy labirynt, znakomicie zaprojektowany, i obie strony ciagnely z niego ogromne zyski. Wy sprzedawaliscie nam wszystko, czego potrzebowalismy, lacznie z towarami objetymi scislym embargiem. Wysylaliscie je nam pod tyloma roznymi nazwami, ze w koncu przestaly sie w tym orientowac nawet nasze komputery.
– Nie ma zadnych dowodow! – powtorzyl z uporem wziety adwokat z Wall Street.
– Nie interesuja mnie dowody, tylko nazwiska, ktore panu wymienilem. Po kolei: admiral Holland, Aleksander Conklin, doktor Panov, a wreszcie Jason Bourne i jego zona. Prosze mi o nich opowiedziec.
– Ale dlaczego? – zapytal blagalnym tonem Ogilvie. – Przeciez juz wyjasnilem, ze oni nie maja nic wspolnego ani z panem, ani ze mna, ani z naszymi interesami!
– Podejrzewamy, ze jednak maja, wiec prosze zaczac. Najlepiej od admirala Hollanda.
– Och, na litosc boska! – Prawnik potrzasnal kilkakrotnie glowa, nie mogac uwierzyc w to, co uslyszal. – Holland… Dobrze, sam sie pan przekona. Mielismy w CIA czlowieka. Nazywal sie DeSole, byl swietnym analitykiem, ale w pewnej chwili wpadl w panike i chcial sie od nas odciac. Oczywiscie nie moglismy do tego dopuscic, wiec go wyeliminowalismy, tak samo jak kilku innych, co do ktorych mielismy jakies watpliwosci. Holland na pewno zaczal cos podejrzewac, ale nie mial sie do czego przyczepic, bo zawodowcy, ktorych
wynajelismy, nie zostawili zadnych sladow. Oni nigdy ich nie zostawiaja.
– Bardzo dobrze – powiedzial Sulikow, stojac caly czas przy kominku i nie spuszczajac spojrzenia ze zdenerwowanego Ogilvie. – Teraz Aleksander Conklin.
– Byly szef placowki CIA, blisko zwiazany z Panovem, psychiatra. Obaj przyjaznia sie z czlowiekiem, ktorego nazywaja Jasonem Bourne'em, i jego zona. Wszystko zaczelo sie dawno temu, jeszcze w Sajgonie. Teraz nagle o malo co nie zostalismy zdemaskowani, a DeSole doszedl do wniosku, ze maczal w tym palce wlasnie Bourne, przy duzej pomocy Conklina.
– W jaki sposob udalo mu sie to zrobic?