symboliczne wyroki i odsiaduja je, grajac w tenisa albo warcaby, zachowujac caly
czas kontrole nad swoimi fortunami. Niech pan sprobuje!
– Jak? – zapytal prawnik, wpatrujac sie w twarz Rosjanina blagalnym spojrzeniem zaczerwienionych oczu.
– Najpierw trzeba wiedziec gdzie – odparl Sulikow. – Musi pan znalezc jakis neutralny kraj, ktory nie podpisal z Waszyngtonem umowy o ekstradycji i gdzie znajda sie oficjele gotowi udzielic panu zgody na czasowy pobyt, zeby mogl pan prowadzic stamtad swoje interesy. Termin 'czasowy pobyt' jest nadzwyczaj elastyczny, moze mi pan wierzyc. Jest z czego wybierac: Bahrajn, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Maroko, Turcja, Grecja i cala masa
innych. Wszedzie znajduja sie spore kolonie Anglikow i Amerykanow. Nie jest nawet wykluczone, ze my bylibysmy gotowi dyskretnie panu pomoc…
– Dlaczego?
– Znowu pan slepnie, panie Ogilvie… Bo chcemy dostac cos w zamian, ma sie rozumiec. Prowadzi pan bardzo rozlegle interesy w Europie. Gdybysmy uzyskali nad nimi kontrole, moglibysmy osiagnac ogromne zyski…
– Boze… – wyszeptal pobladlymi wargami czlowiek bedacy mozgiem 'Meduzy'.
– Czy ma pan jakas alternatywe, mecenasie? Chodzmy, musimy sie po spieszyc. Jest sporo spraw do zalatwienia. Na szczescie dzien dopiero sie zaczal.
O godzinie pietnastej dwadziescia piec Charles Casset wszedl do gabinetu Petera Hollanda w Kwaterze Glownej Centralnej Agencji Wywiadowczej.
– Wreszcie przelom! – oznajmil zastepca dyrektora, po czym dodal nieco mniej entuzjastycznym tonem: – W pewnym sensie…
– Ogilvie? – zapytal Holland.
– Nie tylko – odparl Casset, kladac na biurku szefa kilka fotografii. – Godzine temu przekazali je nam faksem z lotniska Kennedy'ego. Wierz mi, to byla jedna z najbardziej pracowitych godzin mojego zycia.
– Z lotniska Kennedy'ego? – Holland zmarszczyl brwi i wzial zdjecia do reki. Przedstawialy pasazerow przechodzacych przez bramke podczas od prawy przed odlotem. Na kazdej fotografii glowa jednego z nich byla zakreslona czerwonym kolkiem. – Co to ma byc? Kto to jest?
– To pasazerowie odlatujacy do Moskwy rejsem Aeroflotu. Zdjecia byly robione rutynowo. Sluzby bezpieczenstwa zwykle fotografuja obywateli amerykanskich lecacych na tej trasie.
– No wiec? Co to za facet?
– Ogilvie we wlasnej osobie.
– Co takiego?
– Wsiadl do samolotu odlatujacego o drugiej zero zero do Moskwy… Teoretycznie.
– Nie rozumiem.
– Dzwonilismy do jego biura trzy razy i za kazdym razem uzyskalismy te sama odpowiedz: pan Ogilvie polecial do Londynu, zatrzyma sie w hotelu Dorchester. W Londynie potwierdzili, ze ma zarezerwowany pokoj, ale jeszcze sie nie zjawil, wiec przyjmuja dla niego wszystkie wiadomosci.
– Nadal nic nie rozumiem, Charlie.
– To wszystko tylko zaslona dymna, w dodatku postawiona w pospiechu i byle jak. Po pierwsze, dlaczego ktos tak bogaty jak Ogilvie mialby tluc sie Aeroflotem do Moskwy, skoro moze poleciec concordem do Paryza, a stamtad Air France? Po drugie, po co sekretarka mialaby informowac interesantow, ze szef jest w Londynie, skoro wlasnie odlecial do Moskwy?
– Pierwsza sprawa jest oczywista – odparl Holland. – Aeroflot to panstwowa linia i bylby tam pod opieka Rosjan. Co do Londynu, to tez nic skomplikowanego: zwykla historyjka, zeby zmylic ciekawskich… Boze, zeby nas zmylic!
– Slusznie, mistrzu. My tez doszlismy do tego wniosku, wiec Valentino usiadl przy tych naszych wszystkowiedzacych komputerach w podziemiu i wiesz, co sie okazalo? Pani Ogilvie wraz z dwojgiem dzieci odleciala samolotem Royal Air Maroc do Casablanki, a stamtad na polaczenie z Marakeszem!
– Marakesz…? Air Maroc…? Czekaj! W tych wydrukach, ktore Conklin kazal nam zrobic o ludziach z Mayflower, bylo cos o jakiejs kobiecie z Marakeszu…
– Podziwiam twoja pamiec, Peter. Ta kobieta i zona Ogilvie mieszkaly podczas studiow w jednym pokoju. Obie pochodza z dobrych, starych rodzin, wiec nic dziwnego, ze trzymaly sie razem.
– Charlie, o co w tym wszystkim chodzi?
– Panstwo Ogilvie dostali cynk i postanowili sie ulotnic. Poza tym, jesli sie nie myle i jezeli udaloby nam sie sprawdzic to w bankach, okazaloby sie, ze dzis rano przekazano za granice sporo milionow dolarow. A to z kolei oznacza, ze…
– Tak, Charlie?
– Ze 'Meduza' jest teraz w Moskwie, panie dyrektorze.
Rozdzial 34
Louis DeFazio, nie kryjac znuzenia, wysiadl z taksowki na bulwarze Massena, a za nim jego znacznie wyzszy i mocniej zbudowany kuzyn Mario z Larchmont w stanie Nowy Jork. Przystaneli na chodniku przed wejsciem do restauracji; za zielona przyciemniana szyba wisial niewielki, czerwony neon:
TETRAZZINI'S.
– To tutaj – powiedzial Louis. – Czekaja na nas w pokoju na zapleczu.
– Juz pozno. – Mario zerknal na zegarek w blasku pobliskiej latarni. – Dochodzi polnoc.
– Nie boj sie, na pewno tam sa.
– Nawet mi nie powiedziales, Lou, jak sie nazywaja. Przeciez musze sie jakos do nich zwracac.
– Nie musisz – odparl DeFazio, ruszajac do wejscia. – Zadnych nazwisk. Zreszta one i tak sa bez znaczenia. Masz tylko okazac tym ludziom szacunek, rozumiesz?
– Nie musisz tego powtarzac, Lou – skarcil go Mario, nie podnoszac glosu. – Ciekaw jestem, dlaczego mi w ogole o tym mowisz?
– On jest wysokiej rangi dyplomata – wyjasnil capo supremo, przystajac na chwile i obrzucajac przelotnym spojrzeniem czlowieka, ktory o malo nie zabil w Manassas Jasona Bourne'a. – Dziala na terenie Rzymu, ale ma bezposredni kontakt z Sycylia. Oboje z zona sa bardzo, bardzo szanowani, rozumiesz?
– Tak i nie – przyznal kuzyn. – Skoro jest taki wazny, to dlaczego wzial taka zwykla robote, jak tropienie dwojga ludzi?
– Dlatego, ze ma mozliwosci. Bywa tam, gdzie nasipagliacci nie moga sie nawet zblizyc, rozumiesz? Poza tym, dalem wszystkim w Nowym Jorku do zrozumienia, kim sa nasi klienci. Wszyscy donowie od Manhattanu do Palermo maja specjalny jezyk, ktorym mowia tylko miedzy soba, wiedziales o tym, cugino? Sprowadza sie do dwoch rozkazow: 'zrob to' i 'nie rob tego'.
– Teraz chyba rozumiem, Lou. Rzeczywiscie, musimy okazac szacunek.
– Szacunek, moj drogi kuzynie, ale nie slabosc, capisce? Nie slabosc! Wszyscy musza wiedziec, ze te sprawe wzial w swoje rece Lou DeFazio i do prowadzil ja do konca, kapujesz?
– Skoro tak, to chyba moge wrocic do Angie i dzieciakow – odparl z usmiechem Mario.
– Co…? Nie gadaj glupot, cugino! Po tej jednej robocie bedziesz mogl utrzymywac te swoja gromade do konca zycia!
– Nie gromade, Lou, tylko piatke.
– Chodzmy. Pamietaj: z szacunkiem, ale bez przesady.
Wystroj malej, przeznaczonej dla specjalnych gosci salki niczym sie nie roznil od wystroju calego lokalu. Wszystko bylo tu w stu procentach wloskie. Na scianach wisialy ryciny z widokami Wenecji, Rzymu i Florencji, z niewidocznych glosnikow saczyly sie dzwieki arii operowych i taranteli, w calym pomieszczeniu zas panowal dyskretny polmrok. Gosc, ktory by nie wiedzial, ze znajduje sie w Paryzu, moglby pomyslec, iz trafil do jednej z malych, rodzinnych restauracji przy Via Frascati w Rzymie.
Na srodku pokoju stal duzy, okragly, nakryty plomieniscie czerwonym obrusem stol, a wokol niego cztery ustawione w rownych odstepach krzesla.