Nic prostszego, jak doprowadzic do spotkania Szakala i Ogilviego, chocby na jedna chwilke, byle tylko uchwycic ich na tej samej klatce filmu. Nie trzeba bylo nic wiecej.
Wczoraj po poludniu general poszedl do Wydzialu Stosunkow Dyplomatycznych i zazyczyl sobie krotkiej, rutynowej rozmowy z Ogilviem. Kiedy doszlo do spotkania, przeczekal cierpliwie standardowe uprzejmosci, a nastepnie zaczal kierowac rozmowe w pozadanym przez siebie kierunku. Poruszal sie pewnie i precyzyjnie, bo wczesniej odpowiednio sie przygotowal.
– Podobno zawsze spedza pan lato na Cape Cod, da? – zapytal od niechcenia.
– Raczej tylko weekendy, natomiast zona i dzieci mieszkaja tam przez cale wakacje.
– Kiedy bylem na placowce w Waszyngtonie, mialem na Cape Cod dwoje wspanialych przyjaciol. Spedzilem z nimi wiele przemilych, jak wy to mowicie, weekendow. Moze ich pan zna? To Frostowie, Hardleigh i Carol Frost.
– Oczywiscie ze znam. On jest prawnikiem jak ja, tyle tylko, ze specjalizuje sie w prawie morskim. Mieszkaja nad samym brzegiem, w Dennis.
– Pani Frost jest nadzwyczaj atrakcyjna kobieta.
– Zgadzam sie.
– Da… Probowal pan kiedys namowic jej meza, zeby podjal prace w panskiej firmie?
– Nie. Ma swoja wlasna: Frost, Goldfarb i O'Shaunessy. Zdaje sie, ze dzialali w Massachusetts.
– Czuje sie prawie tak, jakbym pana znal, panie Ogilvie, choc tylko poprzez wspolnych przyjaciol.
– Zaluje, ze nigdy sie tam nie spotkalismy.
– Pomyslalem sobie, ze moze sprobuje wykorzystac nasza bliska znajomosc – bliska, ma sie rozumiec, tylko posrednio – i poprosze pana o pewna przysluge, znacznie drobniejsza od tej, ktora tak chetnie wyswiadcza panu nasz rzad.
– Wielokrotnie dawano mi do zrozumienia, ze korzysci sa obopolne – odparl Ogilvie.
– Niestety, nie orientuje sie w tych dyplomatycznych zawilosciach, ale wydaje mi sie calkiem prawdopodobne, ze moglbym szepnac tu i owdzie jakies slowko na panska korzysc, gdyby zechcial pan wspolpracowac z moim niewielkim, co nie znaczy, ze niewaznym, wydzialem.
– Na czym mialaby polegac ta wspolpraca?
– Kilka godzin temu przybyl do nas pewien bardzo aktywny spolecznie ksiadz, ktory twierdzi, ze jest oddanym marksista, agitatorem, wielokrotnie skazywanym za swoja dzialalnosc przez nowojorskie sady. Chce sie ze mna natychmiast spotkac, ale my, niestety, nie mamy mozliwosci zweryfikowania jego twierdzen. Moze pan moglby nam pomoc? Jezeli istotnie tak czesto stawal przed sadem, byc moze zapamietal pan jego twarz z gazet lub telewizji?
– Niewykluczone, oczywiscie jesli jest tym, za kogo sie podaje.
– Da! Bez wzgledu na rezultat nie zapomnimy tego, ze zechcial pan z nami wspoldzialac.
Wszystko zostalo ustalone; Ogilvie bedzie krecic sie w tlumie wypelniajacym cerkiew, a kiedy zobaczy, ze general podchodzi do mezczyzny w sutannie, zblizy sie do niego, udajac zaskoczenie. Przywitanie bedzie krotkie i raczej chlodne, takie, jakiego mozna sie spodziewac, kiedy dwaj kulturalni, ale nie lubiacy sie ludzie wpadaja na siebie w miejscu publicznym. Bylo niezwykle wazne, zeby wszyscy trzej znalezli sie blisko siebie, gdyz w panujacym w tej czesci swiatyni polmroku prawnik moglby miec klopoty z dostrzezeniem twarzy ksiedza.
Ogilvie spisal sie znakomicie, zupelnie jak prokurator podczas procesu, ktory zasypuje swiadka predko nastepujacymi po sobie pytaniami, dolaczajac do nich jedno, o ktorym wie, ze wywola natychmiastowy sprzeciw obrony, a nastepnie krzyczy 'cofam pytanie!', pozostawiajac otepialego swiadka z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami.
Gdy Amerykanin podszedl do dwoch skrytych w cieniu mezczyzn, Szakal natychmiast odwrocil glowe, ale mimo to jakas starsza kobieta zdazyla zrobic serie zdjec swoim miniaturowym aparatem fotograficznym. Superczuly film zostal juz wywolany, a negatyw i odbitki znajdowaly sie w gabinecie Rodczenki, w teczce zatytulowanej 'Bryce Ogilvie'.
Pod zdjeciem przedstawiajacym amerykanskiego adwokata i najbardziej poszukiwanego terroryste swiata widnial podpis: 'Obiekt podczas potajemnego spotkania z nie zidentyfikowanym do tej pory osobnikiem w cerkwi Wasyla Blogoslawionego. Rozmowa trwala jedenascie minut i trzydziesci dwie sekundy. Zdjecia przeslano do Paryza w zwiazku z podejrzeniem, ze nie zidentyfikowany mezczyzna moze byc poszukiwanym terrorysta Szakalem'.
Juz wkrotce z Paryza nadejdzie odpowiedz wraz z kilkoma portretami pamieciowymi z Deuxieme Bureau i Surete: 'Potwierdzamy. Widoczny na zdjeciach czlowiek to z cala pewnoscia Szakal'.
Wrecz nieprawdopodobne! Tutaj, na radzieckiej ziemi!
Natomiast rozmowa z Carlosem przebiegla niezupelnie po mysli generala. Po krotkim, niezrecznym epizodzie z Amerykaninem, terrorysta zaczal znowu rzucac oskarzenia lodowatym, nieprzyjaznym tonem.
– Lada chwila cie zdemaskuja!
– Kto taki?
– KGB.
– To ja jestem KGB!
– Byc moze sie mylisz.
– W Komitecie nie dzieje sie nic, o czym bym nie wiedzial. Skad masz te informacje?
– Z Paryza, z otoczenia Krupkina.
– Krupkin jest gotow uczynic wszystko, zeby tylko zwrocic na siebie uwage, lacznie z rozpowszechnianiem falszywych informacji, nawet wtedy, kiedy dotycza kogos takiego jak ja. Szczerze mowiac, ciagle stanowi dla mnie zagadke. Umie w mgnieniu oka przeistoczyc sie z bystrego, wladajacego kilkoma jezykami oficera wywiadu w bezmyslnego klowna, ktory potrafi tylko podsuwac dziwki podrozujacym przez Paryz ministrom. Uwazam, ze nie nalezy traktowac go powaznie, szczegolnie w tak istotnych sprawach.
– Mam nadzieje, ze sie nie mylisz. Skontaktuja sie z toba jutro, poznym wieczorem. Bedziesz w domu?
– Nie, w restauracji Lastoczka, na poznej kolacji. Co chcesz robic przez caly dzien?
– Upewnic sie, ze masz racje. Powiedziawszy to, Szakal zniknal w tlumie.
W ciagu ponad dwudziestu czterech godzin, jakie minely od tej chwili, Rodczenko nie otrzymal od niego zadnej informacji. Moze psychopata przekonal sie, ze jego podejrzenia nie maja podstaw, i wrocil do Paryza, posluszny wewnetrznemu nakazowi przemieszczania sie z jednego kranca Europy na drugi po to, by zagluszyc ogarniajaca jego umysl panike? Carlos takze stanowil zagadke. Czesc jego osobowosci nalezala do prymitywnego sadysty, okrutnego zbrodniarza rozkoszujacego sie zadawanym cierpieniem i bolem, czesc zas do chorego, zdziwaczalego romantyka, wiecznego dziecka dazacego uparcie do wysnionego, nierealnego celu. Kto mogl z cala pewnoscia stwierdzic, kim byl naprawde? Coraz bardziej zblizal sie czas, kiedy te watpliwosci rozwiaze celny strzal w glowe terrorysty.
Rodczenko skinal na kelnera; zamowi jeszcze kawe i koniak, prawdziwy francuski koniak, zarezerwowany wylacznie dla bohaterow rewolucji, a szczegolnie dla tych, ktorym udalo sie ja przezyc. Zamiast kelnera przy stoliku zjawil sie kierownik lokalu z aparatem telefonicznym w reku.
– Pilna rozmowa, towarzyszu generale – powiedzial mezczyzna w zbyt luznym, czarnym garniturze. Postawil aparat na stoliku i wsadzil wtyczke do gniazdka w scianie. Rodczenko podziekowal, a gdy kierownik odszedl, podniosl sluchawke.
– Tak?
– Jestes caly czas obserwowany – uslyszal glos Szakala.
– Przez kogo?
– Przez twoich ludzi.
– Nie wierze.
– Chodzilem za toba przez caly dzien. Mam ci powiedziec, gdzie byles w ciagu ostatnich trzydziestu godzin? Najpierw kilka drinkow w barze na Prospekcie Kalinina, potem kiosk na Arbacie, obiad, spacer na Luznikach…
– Wystarczy! Gdzie jestes?
– Wyjdz przed restauracje. Powoli, spokojnie, jakby nic sie nie stalo. Udowodnie ci.
Polaczenie zostalo przerwane.
Rodczenko odlozyl sluchawke i dal znak kelnerowi. Ten podszedl niemal natychmiast, co nalezalo zawdzieczac nie tyle sprawowanej przez generala funkcji, co temu, ze byl on ostatnim gosciem w restauracji. Stary zolnierz uregulowal rachunek, powiedzial dobranoc, po czym wyszedl z lokalu. Dochodzila pierwsza